Sowa usiadła ciężko nad brzegiem Wisły, w której wodach odbijały się smugi migoczących świateł. Sukienka pożyczona od dziewięćdziesięcioletniej sąsiadki z piętra, na którym mieszkała Sonja, była perfekcyjnym wyborem – gdy od rzeki wiał lekki wiatr, Aleksandra nie czuła zimna. Gdy zaś szaleńczo wywijała na parkiecie kolejnych odwiedzanych klubów, tkanina przejawiała właściwości chłodzące.
– Jest jedwabna – mówiła pani Zofia, dotykając kruchą dłonią tej samej sukienki kilka godzin wcześniej, we własnym mieszkaniu pełnym bibelotów i kurzu. – Jeśli chcesz ją pożyczyć, musisz naprawdę o nią dbać. Przeżyłam w niej piękne chwile w życiu.
– Jest niezwykła – odpowiedziała w zachwycie Sowa. Ujęła w palce turkusową tkaninę w ogromne piwonie, a materiał spłynął na jej przedramię falą miękkości i koloru. – Nigdy takiej nie widziałam.
Zza drzwi szafy wychyliła się Sonja, przyciskająca czule do policzka ogromnego puchatego kota pani Zofii. Zwierzak machał ogonem i rozglądał się wokół, gdzie by tu zwiać, ale silne ręce dziewczyny nie pozwalały mu się ruszyć.
– Mówiłam ci, że tu są skarby! – zawołała radośnie kuzynka. – Ja niestety nie mogę ci kochana nic pożyczyć, bo wszystko mam w rozmiarze dla wieszaków. Ale to są cuda, te suknie! Te marynarki! Te buty!
– Uspokój się, młoda damo – powiedziała zdecydowanym tonem pani Zofia. – Tobie już nic nie dam, nie ma w ogóle mowy. Żebym potem własne ubrania oglądała w brukowcach, jak cię paparazzi znajdą? Jak tamten srebrny żakiet?
– Oj, pani Zofio, to był tylko jeden “Super Express”, dawno temu! – westchnęła modelka.
Puchaty kocur skorzystał z krótkiej dekoncentracji Sonji, żeby uwolnić się z jej uścisku. Z gracją przecisnął się między nogami Sowy, po czym zanurkował do przepastnego wnętrza szafy.
– Nieprawda, nieprawda! – przekomarzała się dalej starsza pani, a na jej pomarszczoną twarz wpłynął chytry uśmieszek. – A na tym festiwalu muzycznym, gdy byłaś w Gdyni? Jak można nosić do gumowych kaloszy taką bluzkę, jak ci dałam, przecież to jest skandal.
Sowa zdjęła z wieszaka turkusową, jedwabną sukienkę. Popatrzyła na nią w milczeniu i poczuła coś podobnego do dreszczu przebiegającego wzdłuż obu ramion naraz.
– Przymierzę ją – powiedziała.
Dwie mrożone kawy, jedno sushi, kilka drinków i trzy nadwiślańskie kluby później Aleksandra siedziała na względnie czystym fragmencie trawnika pomiędzy wielką stertą śmieci piętrzących się wokół kubła, a grupką bardzo rozbawionych dwudziestoparolatków z butelkami w rękach. Za plecami miała namiot, w którym tłoczyli się ludzie spoceni od tańca. Muzyka z jednego z klubów mieszała się z dźwiękami z drugiego, oddalonego o kilka metrów. Sowa przymknęła na chwilę oczy i wsłuchała się w miks chaotycznych bitów, z których układało się coś niepokojąco podobnego do jej własnych myśli. Przez moment dziewczyna nie ruszała się i usiłowała intensywnie wykasować z głowy obraz Stanisława spotkanego w Karkonoszach. Mimo bardzo krótkiej znajomości mężczyzna zdawał się nie opuszczać jej umysłu od ponad siedemdziesięciu godzin. Nawet wtedy, gdy zmęczona całym dniem spędzonym z Sonją, upojona piwem i drinkami siedziała wreszcie na trawniku ze stopami obolałymi od ciągłego tańczenia.
Pani Zofia, sąsiadka kuzynki, była tamtego dnia ich matką chrzestną – wróżką. Spakowana na górskie przygody Aleksandra nie miała żadnych ubrań, w których wyjście do klubu z lokalną celebrytką nie skończyłoby się komentarzem w mediach społecznościowych. Sonji nie śledzono już aż tak uważnie, jak jeszcze na początku jej kariery, ale nadal potrafiła trafić na “Pudelka” z odpowiednim, zazwyczaj jadowitym komentarzem.
– Widzę, że jesteś trochę inna, niż ta wariatka – powiedziała do Sowy pani Zofia, otwierając przed nią wnętrze swojego mieszkania.
– Nie da się ukryć, przede wszystkim jakieś pięćdziesiąt kilo grubsza – odpowiedziała uprzejmie Sowa i wystarczyło jedno spojrzenie, by starsza pani zdecydowała się otworzyć przed nią również swoje serce.
Siedziały we trzy, rozmawiając o życiu nad kruchymi ciastkami, przy stole zastawionym ćmielowską porcelaną. Po kilkunastu minutach, jak zawsze rozmowa zaczęła krążyć wokół kariery zawodowej i wykształcenia świeżo zapoznanej, młodej damy. Sowa bardzo chciała odpowiedzieć starszej pani coś pięknego, kojącego, co stawiałoby ją w dobrym świetle i wskazywałoby na ugruntowany pomysł na przyszłość. Drobna staruszka z zaciśniętymi, wąskimi wargami patrzyła na swoich gości wyczekująco, a cisza się przedłużała. Puchaty kot przechadzał się za głowami dziewczyn po kanapie nakrytej narzutą i czasami wsadzał swój nos w ich włosy.
– Nie złożyłam nadal pracy magisterskiej – powiedziała w końcu Sowa. – Pracuję w sklepie w galerii handlowej.
Gdyby te same słowa padły w rodzinnym domu państwa Hegenbarth, Aleksandra musiałaby znieść pogardliwe rzucanie okiem, unoszenie brwi z lekką wątpliwością, cichutkie prychnięcia bądź pełne dezaprobaty ściągnięcie ust w dół. Spodziewała się takiej reakcji, więc gdy zobaczyła wzruszenie ramionami z uśmiechem i usłyszała pogodną odpowiedź, zamurowało ją.
– Czyli całe życie dopiero przed tobą. Wspaniale. A co kochasz robić? – zapytała pani Zofia i nałożyła sobie ciastko na spodek filiżanki.
– Eeee… Kocham muzykę – odparła po krótkim zastanowieniu Sowa. Obserwowała, jak dziewięćdziesięciolatka miesza herbatę srebrną łyżeczką z monogramem. – Kocham śpiewać i tworzyć muzykę.
– Dobrze, to rób właśnie to. Resztą się nie przejmuj. Ja przestałam się przejmować zdecydowanie za późno, ludzie zdążyli mi wejść na głowę.
– Co też pani mówi, przecież tyle pani zrobiła ciekawych rzeczy w życiu – zaoponowała Sonja. -Nie wiem, czy wiesz, Sowa, że rozmawiasz z językoznawczynią, nauczycielką akademicką łaciny i greki, żoną dwóch polskich ambasadorów!
– No właśnie – pani Zofia odłożyła łyżeczkę na talerzyk i z gracją uniosła filiżankę do ust. – A mogłam być nie żoną, tylko ambasadorem, gdybym się nie przejmowała tak bardzo.
Po tej wymianie zdań Sowa przez chwilę w milczeniu siedziała na kanapie i nawet nie sięgała po przepyszne ciastka. Kocur postanowił zeskoczyć z oparcia. Zaczął udeptywać legowisko na udach dziewczyny. Mruczał przy tym głośno, aż w końcu zwinął się w kłębek i umościł wygodnie tak, że Sowa nie mogła wstać.
– Widzisz, trzeba brać przykład z mojego kociska – rzuciła wesoło pani Zofia. – Chce coś robić, to robi.
Dziewczyna przypomniała sobie te słowa po raz kolejny, gdy odpoczywała od tłumu na brzegu rzeki. Czekała na Sonję, która stała pewnie w długiej kolejce do toalety.
Sowa poczuła zapach fast foodu, gdy tuż obok niej o kępkę trawy potknął się chłopak w czapce z daszkiem, trzymający coś przypominającego zapiekankę. Rozejrzał się niepewnie, zaskoczony nagłą obecnością takich przeszkód i ruszył dalej, prawie taranując siedzącą na dole Sowę.
– Ej, ej! – Sowa odsunęła się gwałtownie. Wstała z ziemi, wyprostowana była prawie tak wysoka jak mężczyzna w czapce. Z przyzwyczajenia zmiażdżyła go spojrzeniem.
– Przepraszam, nie widziałem cię – wybąkał właściciel zapiekanki.
Zanim Aleksandra wykonała jakikolwiek następny ruch, tuż obok nich pojawiła się jej kuzynka z dwoma kolejnymi piwami w ręce. Zobaczywszy niezdarnego chłopaka opuściła ręce i z niedowierzaniem wykrzyknęła do niego jakieś imię, którego Sowa nie zdołała rozpoznać. Wśród radosnych pisków i obustronnego zapewniania o tym, jak się cieszą, że się widzą, znieruchomiała Sowa wychwyciła, że chyba obie dołączą na dalszą część warszawskiej nocy do ekipy mężczyzny w czapce.
– Gramy dziś krótki koncert, za jakieś dwie godzinki. Nie wiem, czy tu jeszcze ktokolwiek wtedy zostanie, bo zaczyna się chmurzyć.
– Daj spokój, jesteśmy nad Wisłą, nieważne, czy pada – roześmiała się Sonja. – To moja kuzynka, Sowa – przedstawiła w końcu milczącą, lekko naburmuszoną Aleksandrę. – To jest Jacek, gra na wszystkim, co możesz sobie wyobrazić.
– Bez przesady – chłopak przełożył zapiekankę z prawej do lewej dłoni i podał Sowie rękę. – Dzisiaj tylko na basie.
Ruszyli w trójkę zatłoczonym bulwarem, omijając zbite grupki ludzi. Wiatr chłodził ich rozgrzane twarze, a nad wodą zaczynały zbierać się ciemne chmury, oświetlone od dołu łuną miejskich świateł. Sowa czuła w sobie na zmianę fale buzującego alkoholu, chęć zapalenia, wdzięczność dla kuzynki i niepokój związany ze wspomnieniem Stanisława. Gdy kolejny przechodzący obok imprezowicz obrzucił jej dekolt uważnym spojrzeniem, przypomniała sobie jeszcze jedno zdanie, wypowiedziane przez panią Zofię.
– To jest sukienka, w której poznałam miłość mojego życia.
– Pani męża? Pierwszego, drugiego?
Starsza pani głośno się roześmiała. Zanim odezwała się znowu, rozejrzała się dokoła z udawanym podejrzeniem, że ktoś je podsłuchuje. Jej siwe loczki poruszyły się wokół głowy.
– Gdzie tam, męża. W tej sukience pierwszy raz tańczyłam swinga. To jest do dziś największa miłość mojego życia. Pasja przeżywa wszystkich mężów.