17. Cześć, szukam Wiktora

Wszystko było inaczej, niż się spodziewała.

Kiedy po czternastej Karolina wreszcie dotarła do sezonowego schroniska, w którym mieszkał i pracował Wiktor, jej oczom nie ukazała się typowa dla regionu jurta. Przy szlaku do jeziora Ala-Kul w niedużym jodłowym lesie stała chata, sklecona z ciemnych drewnianych bali. Z komina unosił się dym, a wokół na przewróconych drzewach i kamieniach siedzieli nieliczni turyści w kolorowych kurtkach.

Serce Karoliny biło trzy razy szybciej,niż zwykle, gdy stawiała ostatnie kroki na ścieżce do schroniska. Wszystkie zmysły wyostrzyły się jej do maksimum, aby jak najszybciej dostrzec Wiktora gdzieś w pobliżu. Poprawiła kapelusz na głowie i zeskakując z ostatniego kamienia na szlaku, poczuła, że wkracza w inny wymiar swojej podróży. Wszystkie jej działania od momentu otrzymania kartki pocztowej z kirgiskim znaczkiem i hasłem “Do zobaczenia w trasie, Karol!” zmierzały do tego kulminacyjnego momentu. Rozglądając się wokół, weszła do ciemnego wnętrza chaty. Początkowo jej wzrok przystosowywał się do nowych warunków i jedynie nasłuchiwała. Po chwili mogła już dopasować obce głosy do znajdujących się w sali osób.

Dwóch mężczyzn o azjatyckich rysach siedziało przy piecu i rozmawiało. Oprócz nich był jeszcze jeden człowiek, ubrany w śmieszną czerwoną czapkę z pomponem i szarawary, zdecydowanie wyglądający na przyjezdnego.

– Cześć, szukam Wiktora – powiedziała po angielsku Karolina, czując jak w jej piersi serce odstawia dzikie afrykańskie tańce.

– Cześć. Pojechał do sklepu, powinien być w ciągu godziny – odparł facet w czapce. Spojrzał na dziewczynę przeciągle, po czym sprzątnął z brudnego wnętrza stołu pustą miskę, odwrócił się do niej plecami i zniknął w drzwiach kuchni.

Karolina przez chwilę stała nieruchomo. “No dobra, muszę chyba usiąść” – przyznała wreszcie w duchu, gdy jej serce wchodziło na wolniejsze obroty. Postawiła plecak na ławce obok dwóch miejscowych, usiadła obok nich i czekała.

Upływające powoli minuty sprawiły, że od nerwowego wpatrywania się w otwarte drzwi, przez obserwację brudnego wnętrza chaty przeszła aż do wyobrażania sobie, co teraz mogą robić Sowa i Gosia. Mimo tak ekscytującego pobytu w kraju gór, koni i świrów z plecakami, codziennie przychodziły jej do głowy opinie przyjaciółek czy wspomnienia wspólnych czasów w mieszkaniu na Chopina. Na telefonie w miejscu grafiki przedstawiającej zasięg już od rana Karolina widziała jedynie przekreślony znak braku sieci, więc żaden kontakt nie wchodził w grę. Westchnęła tylko, chowając bezużyteczny telefon do kieszeni plecaka.

Wiktor nie wszedł do środka drzwiami, na które Karolina patrzyła ze swojej wartowni przy piecu. Musiał dostać się do środka inną drogą, bo wyłonił się z kuchni z szerokim uśmiechem na twarzy. Natychmiast otworzył ramiona i bez słowa mocno przytulił zaskoczoną dziewczynę. Przez materiał bluzy poczuł, jak szaleńczo łomocze jej serce, gdy z pewnym niedowierzaniem zaplotła ręce na jego plecach i wtuliła głowę w jego pierś.

– Wiktor – powiedziała tylko.

– Nie wierzę, naprawdę tutaj jesteś! – zawołał radośnie chłopak i na chwilę odsunął ją od siebie, by spojrzeć na jej czerwony od słońca, piegowaty nos, błękitne oczy zmrużone ze szczęścia i jasne włosy zaplecione w cienki warkoczyk.

– Jestem – odpowiedziała Karolina, również patrząc na Wiktora z uwagą. Od czasów studiów zrobił się nieco chudszy i jakby żylasty, miał też jasną brodę dodającą mu lat, a nawet jakąś nową małą bliznę na czole. Był jednak nadal tym samym nonszalanckim podróżnikiem, dla którego wyjechała z domu na inny kontynent.

– Jestem – powtórzyła i z zamkniętymi oczami wtuliła się ponownie w jego gościnne, silne ramiona.

Wieczorem Wiktor zaproponował krótki spacer na środek doliny, by bez przeszkód oglądać gwiazdy i móc rozmawiać z dala od towarzystwa innych pracowników czy gości schroniska. Chatka z bali mieściła tylko kilku gości, ale wokół niej na noc rozbijali się także turyści, którzy dzielili treking do jeziora Ala-Kul  na więcej, niż dwa dni. Niezbyt gadatliwy człowiek w czapce z pomponem okazał się być Niemcem, który zapoczątkował istnienie schroniska rok wcześniej.

– Odkupił tę chatę od kogoś i postanowił zrobić z niej prawdziwe schronisko, ale facet jest socjopatą – opowiadał Wiktor, nalewając do kubka parującą herbatę. – Z pięcioosobowej załogi wolontariuszy zostałem tylko ja, z nikim nie umiał się porozumieć.

Karolina grzała dłonie o ścianki metalowego kubka. Spoglądała to na majaczące w ciemności góry, to na Wiktora i nie mogła zdecydować, który widok jej się bardziej podoba.

– To jak tobie się udało z nim dogadać?

– Porozumiewamy się mruknięciami – odparł chłopak. Para z herbaty zakryła na chwilę jego brodę i twarz, więc Karolina znów spojrzała na szczyty Tien-Szan. – To taka męska, szorstka przyjaźń.

Było w nich obojgu tyle opowieści, którymi chcieli się ze soba podzielić, że żadne nie wiedziało, od czego zacząć. W obliczu majestatycznego krajobrazu i teraźniejszej chwili, wszystko wydawało się nieznaczącą nic przeszłością. Karolina dławiła się prawie od emocji, których nie umiała przekazać, ale nie tylko nie znajdowała słów aby je opowiedzieć – nie śmiała naruszać tej wspólnej herbaty w górach niczym, co wcześniej mogło być w jakikolwiek sposób ważne.

Tak jak kiedyś, Wiktor wyczuł jej nastrój, zanim zdążyła zdradzić się choćby drgnieniem powieki. Chwycił koniec koca i otulił ją troskliwie. Dziewczyna uśmiechnęła się. Z głębokim westchnieniem wypuściła z siebie zgromadzone napięcie. Na opowieści przyjdzie czas, na przypominanie sobie tego wszystkiego, co było między nimi i co skutecznie podsycały kartki pocztowe ze wszystkich azjatyckich podróży Wiktora.

Teraz siedzieli razem na szorstkim, szarym kamieniu. W rękach Karolina miała gorący kubek, wokół granatowo-popielaty krajobraz rozpościerał się doliną i wypiętrzał przed nią szczytami, z których najwyższe połyskiwały płatami śniegu. Wreszcie było jej nieco chłodniej, niż w upalnych miastach znajdujących się poniżej 1700 metrów nad poziomem morza. Ponad ciemną linią postrzępionych gór pojawiało się coraz więcej gwiazd, a każda świeciła tak mocno, jakby dopiero co wybuchła jako supernowa.

– Pięknie tu – udało jej się tylko powiedzieć, gdy wreszcie zebrała słowa.

Wiktor napił się herbaty z cichym siorbnięciem. Objął dziewczynę ramieniem i ucałował ją w czubek jasnej głowy.

– Mimo wszystko nie tęskniłeś za domem? – po długiej chwili ciszy zapytała Karolina.

Spojrzała na chłopaka, a w jej dużych oczach błysnęły odbite światełka księżyca i gwiazd.

– Oczywiście, że tęskniłem – odpowiedział Wiktor. Wyciągnął rękę i wskazał palcem w stronę nieba. – Widzisz ten gwiazdozbiór? To Kasjopeja.

– No i?

– Widać ją z bardzo wielu miejsc. Nie mam już domu w Poznaniu, nie mam go w Polsce. Nie mam go tutaj ani w żadnym z krajów. Nie mam go nigdzie. Ustaliłem sam ze sobą, że dopóki widzę Kasjopeję, czuję się jak w domu.

W ciszy dziewczyna pokiwała głową. Jej serce biło spokojnie, herbata i koc grzały, a górskie powietrze chłodziło. Wszystkie elementy układanki były dokładnie na swoim miejscu, łącznie z ramieniem Wiktora, które czule ją obejmowało. Punkty na niebie przypominające latawiec nabrały kontekstu i już na zawsze w jej pamięci splotły się z górami i obecnością tego jednego człowieka.

– Rozumiem.

– Wiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *