Po weekendzie w górach, dwóch dniach w Warszawie i kilku godzinach w pociągu, w progu swojego mieszkania Sowa oczywiście potknęła się o buty. Zapadał już zmierzch i ciężko jej było dojrzeć, gdzie dokładnie leżą, więc przez następne kilka kroków do swojego pokoju, przydeptywała je lub znów się potykała. Z kuchni dolatywał bardzo miły dla głodnej dziewczyny zapach pomidorów, czosnku i czegoś smażonego. Światło wskazywało, że ktoś przyrządza właśnie kolację. Sowa zrzuciła ciężki plecak. Oparła go o ścianę obok swojego pokoju, ale nie otwierała drzwi, tylko od razu skierowała się w stronę kuchni.
Kiedy Aleksandra Sowińska-Hegenbarth stanęła w ciepłym blasku lampy, siedzący przy wytartym stole człowiek odłożył trzymany w rękach telefon. W mgnieniu oka dziewczyna spostrzegła rudą, fachowo ułożoną czuprynę, orli nos pośrodku twarzy o regularnych rysach i jakiś ciemny, modny t-shirt.
– Borze Tucholski najzieleńszy – powiedział mężczyzna, wstał i rzucił się w stronę Sowy, by ją przywitać. – Nareszcie, myślałem, że już tutaj zakwitnę, czekając na ciebie!
– Marcin! – zawołała radośnie dziewczyna i uściskała go mocno. – Jak dobrze, że jesteś! Kiedy wróciłeś? Co tutaj robisz?
– Makaron dla ciebie – odpowiedział Marcin i zadbaną dłonią wskazał patelnię, na której pachnące latem pomidory bulgotały smakowicie.
– To jest jedna z najwspanialszych odpowiedzi, jakich mogłeś udzielić – westchnęła czule Sowa. Rozejrzała się po czyściutkiej kuchni, powoli rozumiejąc, że coś po drodze przeoczyła. – Gdzie jest Maciek? Jak wszedłeś do mieszkania? Ja mam twoje klucze do poddasza, ale ty przecież nie masz moich.
Marcin zaplótł ręce na piersi i spojrzał na Sowę z ustami ułożonymi w prostą, poziomą linię.
– Zanim wyjaśnię, pokażę ci tylko, że go nie zamordowałem, okej?
Chłopak gestem zaprosił właścicielkę lokalu, żeby poszła za nim. Otworzył drzwi do pokoju Gosi. W panującym tam półmroku ciężko było dokładnie stwierdzić, co jest meblem, co zwiniętym kocem, a co człowiekiem, ale Sowa dojrzała leżących pokotem na łóżku czterech ludzi. Jeden z nich pochrapywał, drugiemu koszulka podwinęła się daleko za pępek, trzeci trzymał ramiona na twarzy, jakby się przed czymś osłaniał, a czwartym był właśnie Maciek, słodko wtulony w wielką poduszkę.
Sowa uniosła jedną brew, ale dopóki Marcin nie zamknął drzwi pokoju, o nic nie spytała. Usiedli w jasnej kuchni, wypełnionej obietnicą przepysznej kolacji. Dziewczyna po długiej podróży z ulgą rozsiadła się w swoim ulubionym, czerwonym fotelu. Powrót do Torunia wyobrażała sobie z jednej strony jako nieunikniony i fatalny finał swoich krótkich wakacji, a z drugiej myśl o spędzeniu nocy we własnym, wielkim łóżku napełniała ją wewnętrzną błogością. Tęskniła szczególnie za łazienką, choć pomieszczenie w żadnym razie nie mogło się równać z salonem kąpielowym w mieszkaniu kuzynki, a i łazienkom w Chacie Izerskiej niczego przecież nie brakowało. Przede wszystkim jednak nie spodziewała się zastać we własnej kuchni tak miłej niespodzianki, jaką był sąsiad i wieloletni przyjaciel, który teraz stał z kuchenną ścierką przewieszoną przez ramię i mieszał drewnianą łopatką ich wspólną kolację na patelni.
– W sumie nie wiem, o co zapytać. Maciek z kolegami śpią na tym łóżku z własnej woli?
– Słońce, w sumie nie wiem, jak na to odpowiedzieć – westchnął Marcin. Otworzył sobie szafkę nad głową i wyciągnął z niej dwa czyste talerze. – Przyjechałem rano, rzuciłem walizki w korytarzu u siebie i zbiegłem na dół, żeby się z tobą zobaczyć, zanim wyjdziesz do pracy. Dzwoniłem nawet wcześniej, pisałem, że może śniadanie czy kawka na mieście, ale nic nie odpowiadałaś…
– … Zostawiłam telefon w Toruniu.
– Teraz już wiem – machnął ręką chłopak. Postawił przed Sową talerz pełen parującego makaronu z pomidorowym sosem. Głodna Aleksandra już zamierzała zatopić widelec w kolacji, ale Marcin pogroził jej palcem. Pokazał na kawałek twardego sera, który leżał obok tarki. – Proszę nie bezcześcić włoskiej kuchni, bez parmezanu to ty sobie możesz jeść, jak mnie nie ma.
– Tęskniłam! – odpowiedziała Sowa z uśmiechem, po czym potulnie zaczęła trzeć ser nad swoim talerzem. – Co dalej się działo, po tym jak wszedłeś do mieszkania?
– Zastałem tutaj czterech dżentelmenów, każdy w innym miejscu i w bardzo różnych stanach skupienia – Marcin usiadł przy stole, postawił przed sobą talerz pełen makaronu. Przejął od Sowy kawałek sera. – Powietrze można było kroić na kawałki, bo zadymili całe mieszkanie zielskiem, a wcześniej chyba sporo wypili. Butelek nie było dużo, ale na środku stołu znalazłem bardzo zagadkową rzecz. Pięć litrów czegoś, co postawiłbym pomiędzy gruzińską czaczą, a bimbrem z Łowicza. Maciek był niestety bardzo niekomunikatywny. Udało mi się tylko z niego wydusić, że mieszka w pokoju Gosi, którą nazywał cały czas “koronkową Małgorzatką”, a ciebie “hrabiną”. Co, swoją drogą, bardzo do was obu pasuje.
Sowa uprzejmie skinęła głową, choć akurat była w trakcie bardzo nieeleganckiego pochłaniania kolejnej nawiniętej na widelec porcji makaronu.
– Panowie bardzo chcieli kontynuować zabawę, ale w zasadzie nie protestowali, kiedy każdego po kolei zaprowadziłem do pokoju Gosi na spoczynek. Podstawiłem im tam miskę w razie czego. I tak sobie od dwunastej leżą. Czasem któryś wstaje do kibla, potem grzecznie kładzie się w tym samym miejscu.
– Myślisz, że nic im nie jest?
Marcin machnął ręką.
– Coś ty, to studenci. Mnie by już może zmogło, w końcu 87 to zaczyna być słuszny rocznik, a oni tylko odeśpią, otrzepią się jak młode teriery i będą hasać kolejną noc.
Sowa uśmiechnęła się, słysząc to psie porównanie. Przełknęła kolejną porcję makaronu, który jak zawsze był genialnie przyrządzony i doprawiony przez Marcina. Obserwowała dawno nie widzianego przyjaciela, który wprawnym gestem zagarniał na widelec żółte nitki z czerwonym sosem.
– No dobrze. To teraz jakoś musiałbyś mi wyjaśnić, dlaczego wróciłeś wcześniej ze stażu.
Chłopak lekko uniósł brwi i spojrzał na Sowę przeciągle znad talerza.
– To jest opowieść na piwo wieczorem – odpowiedział w końcu. – Na które idziemy dziś. I to nie jest pytanie.
– Z największą radością – odparła szczerze Sowa, kolejny raz zapychając się przepysznym makaronem. – Chyba się nie będę przebierać nawet, tak tylko pójdę tak, jak jestem.
– Nie ma opcji – Marcin z oburzenia aż odłożył widelec na talerz. – Chcesz po mieście paradować w tych szortach z gór? Pogięło cię?
Sowa obrzuciła wzrokiem swoje spodnie i wzruszyła ramionami.
– Ubierasz czarną sukienkę z rozcięciem. To też nie jest pytanie. Będziesz mi tu moją robotę stylisty psuła.
Słysząc rozkazujący ton przyjaciela, Aleksandra poczuła znajome mrowienie w głowie, które kazało jej się z nim natychmiast pokłócić. Nie podążyła jednak od razu tym śladem, tylko rozczuliła się nad samym faktem, że po kilku miesiącach nieobecności Marcina nareszcie mogła odnaleźć w sobie tę znajomą emocję. Pomilczała jeszcze chwilę, delektując się oburzeniem, które na twarzy chłopaka wymalowało lekki rumieniec.
– Przecież ty wcale nie jesteś stylistą, tylko najskuteczniejszym na świecie managerem sprzedaży – w końcu chęć droczenia się z sąsiadem wzięła górę. Sowa wypowiedziała te słowa z uśmiechem. Zgodnie z jej przewidywaniem, chłopak żachnął się i przewrócił oczami. – Także możesz mi mówić, jak mam się sprzedać, a nie jak mam się ubierać.
– Słońce – zaczął Marcin ostrzegawczym tonem. – Przypominam ci, że ubranie to jest forma sprzedawania się, niezależnie od twojej osobistej opinii. Jeśli chcesz się dowiedzieć, dlaczego wróciłem ze stażu, ubierzesz się sensownie. Jak za pół godziny będziesz jeszcze w tym ortalionie z gór, to nie ma opcji, że cokolwiek ci powiem na jakimkolwiek piwie.
Trzydzieści minut później Sowa w sukience i zaczesanym na nowo, cebulastym koczku na głowie, stanęła w drzwiach kamienicy na Chopina. Wieczór przykrył już ciemnością drzewa po drugiej stronie ulicy, a żółto-niebieski tramwaj przemknął hałasując i dzwoniąc ponad brukowanym jej fragmentem. Marcin w lekkiej marynarce narzuconej na t-shirt pojawił się obok Sowy i po krótkiej chwili ruszyli w stronę Placu Rapackiego, by zanurzyć się w gwarne uliczki toruńskiego starego miasta.
Po spacerze i rzuceniu okiem na pomnik Kopernika usiedli w końcu przy jednym ze stolików wystawionych na Żeglarską. Za plecami Sowa miała kilkupiętrową bryłę pałacu Dąmbskich, który swoją jasną fasadą zdawał się rozświetlać uliczkę. Marcin rzucił okiem na wejście do katedry, potem na bramę prowadzącą wzrok w dół aż do Wisły. Na powierzchni wody błyszczało kilka ruchliwych, złotych odbić świateł mostu i barki przycumowanej do brzegu.
– Zapomniałem, jakie to miasteczko jest kieszonkowe – westchnął z uśmiechem.
– Nie było cię tylko pięć miesięcy, nie przesadzaj – Sowa postawiła przed przyjacielem złociste piwo w wysokim szkle. – Jak zawsze, jasne?
– Jak zawsze, ciemne? – pytaniem odpowiedział chłopak i wskazał gładko ogolonym podbródkiem na drugi pokal trzymany przez dziewczynę.
– Oczywiście. Za co pijemy?
– Za własne, ciężko zarobione pieniądze, w przeciwieństwie do Andrzeja! – Marcin roześmiał się głośno.
W studenckich czasach ich wspólny przyjaciel, który przez jakiś czas bywał na Chopina jako kolega Marcina ze studiów, miał zwyczaj wznosić swój własny toast. Ponieważ pochodził z bogatej rodziny, zawsze mówił, że pije za “ciężko zarobione pieniądze tatusia”. Ani Marcin, ani Sowa nie podejmowali tego żartu. Poturbowani przez los na bardzo różne sposoby potrafili przez pół miesiąca jeść ryż z ryżem i chleb posmarowany nożem, by tylko udało im się przetrwać. Uwielbiali Andrzeja i na swój sposób śmiali się sami z siebie, aż wreszcie pewnego smutnego marcowego wieczora Marcin w wychłodzonym mieszkaniu, w kuchni nad ostatnim garnkiem grzanego wina wyniesionego od znajomych, wzniósł ich własny bieda-toast. Dzięki temu teraz przy każdej okazji, gdy otwierali spotkanie, wspominali Andrzeja.
– Dostałaś zaproszenie?
– Na co?
– Na ślub Andrzeja i Anki. Dwudziestego września.
Sowa uniosła brwi w zdziwieniu.
– No tak, jeszcze nie otwierałaś poczty po powrocie. Mam nadzieję, że twój lokator nie zgubił koperty, bo w tych oparach jointów na pewno zgubił co najmniej kawał świadomości.
– Wybierasz się? – spytała ostrożnie Sowa.
Chłopak uśmiechnął się tajemniczo i eleganckim gestem poprawił rudą fryzurę. Gdy Sowa brała kolejny łyk piwa, obok ich stolika przecisnęła się para dziewczyn ubranych w bluzki na ramiączkach. Jedna z nich zmierzyła Marcina głodnym wzrokiem.
– Nie wyobrażam sobie nie być na jego weselu! To będzie impreza sezonu! – odpowiedział radośnie chłopak. – A że kiedyś umawiałem się z bratem panny młodej, to przecież nie szkodzi. Nikt tego nie pamięta.
Sowa przechyliła nieco głowę w bok, a w szkłach jej okrągłych okularów błysnęły odbite światła szyldu wiszącego nad wejściem do pubu. Gdzieś w pobliżu rozległ się stłumiony chichot gości piwnego ogródka.
– Okej. Niech będzie, że prawie ci wierzę, że wcale nie zwariujesz na widok swojego byłego, w dodatku na weselu przyjaciela. I nie zrobisz nic, absolutnie nic głupiego – Sowa oparła się ramionami o stolik, uważnie wpatrzona w Marcina.
Chłopak położył rękę na sercu.
– Nic, słońce. Ja moje serce zostawiłem w Portugalii.
Przez następne czterdzieści minut Sowa z zapartym tchem słuchała opowieści, dla której mimo zmęczenia ubrała się w sukienkę. Marcin okraszał swój pobyt na stażu w Porto taką garścią anegdot, że dziewczyna wybuchała śmiechem co chwilę, aż trząsł się stolik oraz parasol nad ich głowami. Dwie turystki siedzące obok również zdawały się słuchać. Z iskrami w oczach udawały, że nie śledzą przygód najlepszego na świecie managera sprzedaży i dla niepoznaki obserwowały z daleka bramę Żeglarską na końcu ulicy. Ich baczną uwagę jednak przerwała wzmianka o powodzie powrotu do Polski.
– Nie mogłem tam zostać. Kiedy już zakochałem się w tym facecie na dobre, dowiedziałem się, że w zasadzie, to jest moim szefem – ton głosu Marcina zmiękł, a potem przycichł. – Wiesz, jak to wygląda: młody i stary, szef i podwładny. Polecieliśmy jeszcze razem na Maderę na weekend, żeby trochę odpocząć i dać sobie czas na sensowne rozstanie. Czy są w ogóle sensowne rozstania? Wytłumaczyłem mu, jak od lat próbuję zdobyć dobry kontrakt w Warszawie, że to wszystko jeszcze jest możliwe. Wtedy on się wycofał. Chciał ze mną być, ale tylko, jeśli zostanę w Porto. A ja miałem dobre wyniki, wspaniale dogadywałem się z zespołem. Pięć miesięcy żyłem jak w bajce. Codziennie rano do kawy jadłem takie ciastko, smakujące jak kawałek nieba, jednym autobusem można było jechać nad ocean…
– To dlaczego wróciłeś? – Sowa przesunęła trochę swoje krzesło, żeby wypuścić z ogródka dwie dziewczyny w koszulkach na ramiączkach, które poszły gdzieś indziej polować na obiekty zainteresowań. – Co się stało?
– Trochę stchórzyłem – Marcin nie patrzył na przyjaciółkę, tylko w stolik. – A trochę trzymam się planu. Warszawa. Kontrakt marzeń. Ta firma w Porto nie do końca dawałaby mi rozwój, o którym od lat gadam i do którego dążę.
Sowa podparła głowę dłonią, wpatrzona w zmarszczone czoło Marcina. Obserwowała, jak powoli sięga po swoje piwo i sączy łyk złocistego alkoholu.
– Nie wiem, czy cię podziwiam, czy powinnam cię sprać, a potem wsadzić w samolot z powrotem do tych twoich ciastek czy oceanów – westchnęła w końcu. Chwyciła swoje piwo, żeby z cichym brzękiem stuknąć w pokal przyjaciela. – Najważniejsze, że możemy razem iść na wesele Andrzeja i Anki. Nie będę musiała szukać żadnego przypałowego partnera do tańca.
Po powrocie do domu, gdy już Marcin wspiął się na swoje poddasze, a Sowa ponownie przekroczyła próg mieszkania, wszystkie emocje i wrażenia zlały się w jedno wielkie, dogłębne zmęczenie. Dziewczyna wciągnęła do swojego pokoju pozostawiony wcześniej na korytarzu plecak. Rzuciła go gdzieś w pobliżu łóżka. Miała jeszcze odrobinę siły oraz ciekawości, by prezent od Marcina – płytę z muzyką fado – wsunąć do odtwarzacza stojącego pod oknem. Firanka w ciemności lekko falowała od nocnego wiatru, muzyka cichym i smutnym zawodzeniem wypełniła pokój. Sowa położyła się w sukience na swoim własnym, wytęsknionym łóżku. Już zanurzyła się w miękkości mrocznego fado, kiedy usłyszała nieśmiałe pukanie do drzwi.
– Hrabino?
Dziewczyna gestem pozwoliła Maćkowi wejść do środka, ale nie podniosła nawet głowy.
– Żyjesz, Maciek? – zapytała tylko.
– Tak, wszyscy żyjemy, choć nie pamiętamy, dlaczego. Zaraz zresztą wychodzimy na imprezę – chłopak podrapał się w tył głowy, wyraźnie zakłopotany. – Dwa listy przyszły.
Sowa wyciągnęła ręce po koperty, które podał jej Maciek. Poczuła pod palcami chropowatą powierzchnię szarego papieru – niechybnie zaproszenie na ślub Andrzeja znajdowało się w środku. Drugi list nie był rachunkiem, ale trudno było jej zgadnąć, co zawiera. W ciemności nie umiała rozszyfrować odręcznie napisanego adresu nadawcy. Rzuciła koperty na stos katalogów IKEA, które piętrzyły się obok jej łóżka.
– Dzięki.
– Sowa?
– Mhm?
Zanim znikł za drzwiami w oświetlonym korytarzu, Maciek uśmiechnął się przepraszająco.
– Dobrze, że już jesteś.