Sowa bardzo uważnie wypatrywała Karoliny na dworcu w Toruniu. Zazwyczaj blondynka wyskakiwała z pociągu jak korek z szampana, biegła po kolejną przygodę albo pędziła brudna od kurzu drogi na spotkanie z przyjaciółmi. Tym razem jednak między podróżnymi, którzy w pośpiechu przemykali po peronie, trudno było zauważyć kogoś o takim usposobieniu.
Karolina wysiadła z wagonu ostatnia. Wzrok miała wbity w asfaltowy peron zapluty gumami do żucia. Kiedy Sowa podeszła bliżej, zobaczyła zapuchnięte oczy przyjaciółki. Z kieszeni koszuli w kratę wysypywały się zużyte chusteczki, plecak wisiał na ramionach zupełnie nie tak jak trzeba, a jeden but był rozwiązany.
– Kochana – powiedziała tylko Sowa i przytuliła Karolinę.
– Cześć, wróciłam na tarczy.
Aleksandra bardzo chciała odpowiedzieć coś przeczącego albo kojącego, ale rzuciła jeszcze raz okiem na emocjonalnie zmasakrowaną dziewczynę i tylko zagarnęła ją ramieniem, by poszła z nią do wyjścia z dworca.
Przy samochodzie na dole czekał na nich Marcin, który swoją portugalską opalenizną, lekką warszawską frustracją oraz toruńskim znudzeniem epatował nawet w takich chwilach. Zagadywał Karolinę non stop, gdy odbierał od niej plecak, ładował do auta i otwierał jej drzwi.
– Karolina, słońce, nie wolno ci już nigdy odzywać się do tego typa. Nie wybaczyłbym sobie, gdybyś zignorowała takie doświadczenia. Masz już teraz się otrzepać, powstać jak feniks z popiołów i nie wracać do tej historii, bo bez mała straciłaś na niego kilka lat, mnóstwo kasy na bilet do tej dziczy kirgiskiej, zepsułaś sobie żołądek, to są co najmniej trzy powody, by trzymać się z daleka i już nigdy nie odzywać. Co on sobie myślał, że naszą najdzielniejszą górską dziewczynę złamie? NIe ma takiej opcji, veto, non possumus, you shall not pass.
Zanim odpalił silnik i ruszyli spod dworca, Marcin odwrócił się z siedzenia kierowcy, by spojrzeć na Karolinę srogim wzrokiem.
– Co on ci zrobił, gdzie jest Karolina…
– On mi nic nie zrobił – odparła bezbarwnym tonem blondynka. – Sama to sobie zrobiłam.
– O, i nad tym też musimy popracować. Żadnego brania winy na siebie!
– Marcinku, jedź – Sowa dotknęła ramienia przyjaciela, żeby zatrzymać falę oburzenia, na której płynął.
W mieszkaniu na Chopina pachniało przygotowanym przez Marcina obiadem i świeżym praniem. Karolina przeszła nad butami, prawie wcale się o nie nie potykając. W swoim pokoju zrzuciła plecak na ziemię, po czym po prostu położyła się na brzuchu na łóżku i tak trwała w bezruchu. Wpatrywała się we wzór jodełki, w który układały się klepki ciemnego parkietu. Zawsze lubiła te linie, które pomiędzy drewnianymi deseczkami prowadziły jej wzrok i uspokajały myśli. Dziś potrzebowała tego jak nigdy. Mimo zewnętrznego otępienia w jej głowie kłębiły się wspomnienia jak stada dzikich owadów, które obijały się o umysł jak rozzłoszczone osy o ścianki ula. Bardzo chciała po prostu spać, po prostu jeść, po prostu funkcjonować, ale od momentu gdy przeszła przez bramki na lotnisku w Manas, nie umiała być zdrowym człowiekiem. Nie znosiła tego uczucia – nie umiała chorować i zaszyć się pod kocem, zawsze ją coś gnało naprzód. A teraz, choćby powtarzała swoim rękom, że mają coś robić, one leżały na pościeli w kolorowe kwiaty i tylko tyle potrafiły zrobić.
Kilkanaście minut później Sowa weszła do pokoju, zaniepokojona ciszą. Usiadła na podłodze w miejscu, w które Karolina wpatrywała się bezmyślnie.
– Obiad czeka.
– Mhm. Zaraz przyjdę.
– Chodź teraz.
Przez chwilę przyjaciółki mierzyły się w milczeniu wzrokiem. Aleksandrę poraziło, jak całe ciało wysportowanej blondynki jest teraz wiotkie, jak brakuje jej typowej iskry.
– No chodź.
– Nie wiem, czy coś przełknę.
– Marcin zrobił curry. Będzie ci smakować.
Nad miską z parującym ryżem i aromatycznym obiadem dziewczyna nabrała odrobinę rumieńców. Powoli przyzwyczajała się znów do obecności przyjaciół, jakby przecierała zaparowaną szybę i odzyskiwała kontakt z rzeczywistością. Siedząc przy stole Sowa opowiadała swoje historie z Karkonoszy. Marcin powstrzymał chwilowo moralizatorskie zapędy i przedstawił barwnie pobyt w Portugalii, a potem złośliwie skomentował swoje życie oraz obecność Maćka na Chopina.
– Swoją drogą, gdzie on jest? – zapytała Karolina, odkładając widelec do miski.
– Wsuwaj dalej, księżniczko, jeszcze nie skończyłaś – Marcin pokazał palcem na niedojedzone curry. – Chyba w pracy.
– Już nie mogę, serio, choć jest przepyszne. I tak możesz sobie zapisać na konto sukcesów zawodowych, że zjadłam pół porcji.
– A gdzie on pracuje? – Sowa odstawiła swoją pustą miskę do zlewu, całkiem już zawalonego naczyniami. – Chyba mnie ominął fakt, że w ogóle szukał roboty.
– Takim w czepku urodzonym, to się praca trafia sama – Marcin westchnął, opierając się wygodnie o oparcie krzesła. – Jakiś znajomy wyjeżdżał na wakacje i polecił go do pomocy w Domu Sushi. Także nasz Maciuś siedzi tam i płucze ryż.
– Nieźle – Aleksandra chwyciła w rękę metalową puszkę, stojącą na półce. – To co, kawa?
Karolina na dźwięk tego wyrazu, wypowiadanego przez Sowę ze swobodą i naturalnością, poczuła nagle falę wdzięczności. Mimo wszystkich rozczarowań oraz dojmującego zmęczenia lotem, pociągiem, przesiadką w Moskwie, zdołała uśmiechnąć się do przyjaciół. Jakiś nikły powidok dawnego blasku przemknął przez jej niebieskie oczy, gdy oparła się na łokciach, siedząc przy wytartym kuchennym stole.
– Oczywiście. Kawa.
Końcówka letnich wyprzedaży w sklepach oraz początek szkolnego sezonu to nie był najgorętszy okres w pracy, a jednak od kilku dni Sowa czuła, że nie daje rady. Na sam widok centrum handlowego robiło jej się niedobrze. Jedyne czego pragnęła, to kolejnego urlopu, nawet za cenę marnej wypłaty, którą dostawała.
– Ola, błagam, przecież to jest dla mnie takie ważne – współpracowniczka oparta o ladę wyginała się w przy kasach, gdy Sowa zdejmowała magnetyczne klipsy z ciuchów. – Weź moją zmianę, ja muszę jechać do domu w weekend.
– Grafik był ustalony miesiąc naprzód – Aleksandra mechanicznym ruchem złożyła ubranie i chwyciła następne. – Mogłaś sobie wszystko zaplanować.
– Ja wiem, ja wiem, ale to są chrzciny mojego siostrzeńca, nie wiedziałam, że będą teraz.
Sowa uniosła w górę jedną brew, nie przerywając pracy. Plotki z zaplecza wskazywały raczej na to, że koleżanka chce śmignąć na weekend nad morze z nowym chłopakiem.
– Nikt się nie chce ze mną zamienić, a to jest dla mnie mega ważne… Ola, no proszę cię.
– Nie. Brałam już za ciebie kilka zmian w tym roku, znajdź kogoś innego.
– Ola, nie rozumiesz, ja muszę…
Sowa przerwała na chwilę odpinanie klipsów. Jej ręce opadły na ladę. Spojrzała na współpracowniczkę lodowato.
– Ja też muszę.
Bez dalszych komentarzy Aleksandra ruszyła energicznym krokiem w stronę zaplecza. Wytrwała dziewczyna potruchtała za nią, cały czas nadając.
– Ola, ja już obiecałam, że będę. Nie może mnie zabraknąć na chrzcinach, to jest naprawdę mega ważna rodzinna sprawa…
– Nie ma opcji.
– Proszę, zgódź się teraz, a ja dwie zmiany za ciebie wezmę, serio.
Sowa pchnęła drzwi na zaplecze i bez słowa szła dalej. Postawiła kartonik z klipsami na jego miejsce. Ze swojej torby wyciągnęła butelkę wody, żeby się napić. Nieugięta koleżanka stała obok, tym razem próbując wywołać jakąś reakcję trzepotaniem rzęs oraz błagalnym uśmiechem. Już otwierała usta, by coś powiedzieć, gdy Sowa uniosła w górę rękę, powstrzymując ją.
Współpracowniczka czekała w napięciu, aż Sowa zakręci wodę i odłoży ją do torby.
– Wezmę za ciebie tę zmianę – powiedziała w końcu Aleksandra. Koleżanka miała zamiar natychmiast wybuchnąć wdzięcznym monologiem, ale kolejny gest ręki Sowy powstrzymał ją. – Ale jutro przyniosę wypowiedzenie. Taka jest moja decyzja. Bez odwołania.
Dziewczyna zamrugała w zdumieniu. Zanim zdążyła cokolwiek z siebie wydusić, kierowniczka zmiany Aleksandra Sowińska-Hegenbarth wyminęła ją i wyszła z zaplecza lekkim krokiem.
Karolina prawie całą noc nie spała. Na zmianę męczyły ją złe sny oraz ucisk w klatce piersiowej, który dzięki doktorowi Google udało jej się zdiagnozować jako nerwoból. Nad ranem przetrząsnęła kuchenną szafkę z lekami, żeby znaleźć małe niebieskie pudełeczko z ziołowymi tabletkami na uspokojenie. Szczerze wątpiła w ich moc, a zapach odrzucał na kilometr, ale z braku lepszych pomysłów łyknęła dwie. Dzięki temu udało jej się zawinąć w kulkę na łóżku, pogapić się w jodełkowy wzór parkietu, a w końcu zasnąć na trzy godziny.
Kolejny dzień Karolina spędziła snując się po mieszkaniu, robiąc pranie, na zmianę rycząc w poduszkę, leżąc na dywanie u Sowy w pokoju, płacząc przy stole w kuchni, bezmyślnie oglądając seriale i gapiąc się przez okno. Samotność w całej krasie przenikała ją do szpiku kości. Nie chciała mieć już nigdy w życiu żadnych planów ani zamiarów. Jedynym jej pragnieniem było przeciętnie, bez rozgłosu zgnić we własnym pokoju. Nikt oprócz niej nie przebywał na Chopina aż do osiemnastej. Gdy z łóżka tępo wpatrywała się w rysy na suficie, w cichym korytarzu rozległ się dźwięk przekręcanych kluczy.
– Karolina, mam dobre wieści – wołała od progu Sowa. – Chodź do kuchni. Będzie ciasto.
– Nie ma już na świecie żadnych dobrych wieści – ogłosiła ponuro blondynka, ale opuściła bose stopy na podłogę.
Chwilę później w kuchni zobaczyła, jak Sowa z radością nakłada czekoladowy tort na talerzyki. W ekspresie już bulgotała aromatyczna kawa, przelewała się do szklanego dzbanka przy akompaniamencie prychnięć i parsknięć maszyny.
– Co to za okazja? – Karolina zajęła tym razem swoje ulubione miejsce na parapecie.
– Zaraz Marcin zejdzie, to powiem wam obojgu. A jak ty się czujesz? Co dziś robiłaś?
– Pranie – blondynka założyła potargane włosy za ucho. – I czuję się jak szmata. A czasem jak narwana idiotka z wyobrażeniami bez sensu. Możesz wybrać, bo mam tak albo tak, na zmianę.
– Kochana – westchnęła Sowa, badawczo przyglądając się przyjaciółce. Podała jej talerz z czekoladowym tortem. – Jedz już, nie czekaj.
– Jestem! – Marcin wparadował do mieszkania ubrany jak młody bóg, pod krawatem dobranym perfekcyjnie do koszuli. – Co to za okazja?
– Chyba my powinnyśmy o to zapytać, sądząc po stroju – Sowa zmierzyła przyjaciela wzrokiem.
– A nie, to tylko przymierzam, jutro mam kolejną rozmowę w Warszawie. No? Widzę, że wjechał czekoladowy tort, więc chyba grubo?
Sowa ze szczególnie uroczystym wyrazem twarzy podała Marcinowi talerzyk ciasta. Nalała do kubków kawy z dzbanka, po czym rozdysponowała je swoim słuchaczom.
– Moi drodzy – oparła się biodrem o kuchenną szafkę. Przymknęła z uwielbieniem oczy, zanim powiedziała głośno i wyraźnie: – Rzucam pracę.
Cisza zapadła tylko na chwilę. Marcin powoli napił się kawy i szczerze pogratulował przyjaciółce decyzji.
– Był jakiś szczególny powód tej decyzji? – Karolina odstawiła pusty już talerzyk na parapet. – Przecież nienawidziłaś tej roboty od pierwszego dnia. Mogłaś ją rzucić już od dwóch lat.
– Nie wiem, czy to sklep mi zalazł za skórę bardziej, niż zwykle… Chyba nie. Po prostu nie dałabym rady. Muszę coś zrobić, nie cierpię wychodzić ze swojej strefy komfortu, ale doszłam do jakiejś granicy.
– Słońce, nie wiem, z czego będziesz żyła, natomiast niezwykle cię podziwiam – Marcin wstał i uściskał Sowę czule. – Naprawdę wróżę ci, że ta niespodziewana decyzja przyniesie ci szczęście.
Sowa uśmiechała się od ucha do ucha, choć groźba w słowach przyjaciela brzmiała bardzo racjonalnie. Nie mając żadnej nowej pracy wystawiała się na natychmiastową chłostę ze strony rachunków za gaz, prąd i wodę.
Karolina również podeszła do swojej współlokatorki z zamiarem przytulenia. Bardzo chciała jej pogratulować decyzji, w końcu ta mądra, utalentowana dziewczyna będzie mogła zrobić coś dla siebie, zamiast stale przekładać bluzki z kartonów na półki. Podatna na wzruszenia, zanim cokolwiek powiedziała, już poczuła na swoich policzkach gorące łzy.
– Ja się tak cieszę – załkała w ramię Sowy. – Ty wiesz, że ja płaczę, ale się cieszę?
– Wiem, kochana, wiem – przyjaciółka poklepała ryczącą już jak bóbr Karolinę po ramieniu. – Oczywiście, że się cieszysz.