Nad zlewem pełnym naczyń Sowa zawsze miała najwięcej refleksji o zabarwieniu egzystencjalnym. Nie wiedzieć czemu widok patelni z przyklejonym kawałkiem smażonej cebuli przywoływał w niej tęsknotę za wiosną. Szklanka po coli mówiła głośno o masowej konsumpcji jako problemie tego świata. Talerz ubrudzony majonezem i mięsnym tłuszczem mógł zaprowadzić myśli na skraj decyzji o byciu wegetarianką. Ale najgorszy ze wszystkich naczyń był dzbanek po herbacie.
Kupiony w prezencie dla jej ojca przez jakąś dawno już nieżyjącą ciotkę, migotliwy, porcelanowy dzbanek z pozoru niewinnie leżał na boku na dnie zlewu. Kiedy tylko Sowa chwyciła go do ręki, wspomnienia jak fala zmiotły jej poczucie sensu życia, herbaciane fusy wylały się na srebrne dno i spłynęły w stronę odpływu. Aleksandra zamarła bez ruchu z naczyniem w ręce, bezbronna i niezdecydowana, czy powinna poddać się herbacianej nostalgii, czy z nią walczyć.
Ten dzbanek uczestniczył w rodzinnych niedzielnych obiadach, w jej kolejnych urodzinach z tortem pieczonym przez babcię, w spokojnych październikowych wieczorach, gdy ćwiczyła grę na flecie. Tata zawsze parzył w nim herbatę czarną, a ona, gdy już przeminęła żałoba, a potem okres buntu, zalewała w nim głównie zieloną. Dzieliła się tą herbatą z przyjaciółkami tak samo szczodrze i od serca, jak udostępniała im miejsce do życia na Chopina. O ile picie kawy z przelewowego ekspresu było codziennością, koniecznością oraz niepisaną zasadą poranka, o tyle przygotowywanie herbaty miało dla Sowy zupełnie inne znaczenie. Ten rytuał celebrowała tylko wtedy, gdy mogła spędzić czas dobrze i godnie, z winylem obracającym się w kącie pokoju albo z książką na łóżku.
Jeśli sytuacja tego wymagała, przygotowywała specjalne mieszanki ze swoich słoików pełnych ziół oraz zasuszonych kwiatów i owoców. Gdy Karolinie trafiały się wyjątkowo paskudne egzaminy, obok jej książek lądował dzbanek pełen energetycznej yerby. Jeśli Gosię męczył bolesny okres i krzyczała na wszystkich w napadzie złości, Sowa nalewała jej melisy. Sobie samej zazwyczaj serwowała herbatę zieloną, białą, ewentualnie czerwoną, jeśli naprawdę miała na to nastrój.
Aleksandra z głębokim, ciężkim westchnieniem wypucowała gąbką porcelanowy dzbanek i odłożyła go na suszarkę. Ledwie zdążyła to zrobić, do kuchni weszła zawinięta w koc Gosia. Bez okularów, z resztkami wczorajszego makijażu, w ciepłych skarpetach wyglądała jak piętnaście nieszczęść.
– Sowa – wychrypiała brunetka. – Zrobisz mi herbaty?
– A na co?
Aleksandra chwyciła czysty dzbanek w rękę i postawiła go na stole przed Gosią.
– Na kaca. Oraz na brak moralności.
Właścicielka mieszkania z uśmiechem czającym się w kącikach ust otworzyła szafkę ze swoimi pudełkami i słoikami. Rozejrzała się uważnie. W końcu zdecydowanym gestem chwyciła korzenną, zimową mieszankę.
– Chcesz mi o tym opowiedzieć, czy zostawiasz to na później?
– Trochę nie wiem.
– Czyli później.
Sowa nasypała do dzbanka aromatycznej herbaty. Zalała ją gorącą wodą, przykryła i postawiła na stole przed milczącą przyjaciółką. Z szafki wyjęła dwa kubki w kolorowe kropki. Poczekały razem kilka minut aż napar naciągnął. W międzyczasie do kuchni przyszedł zaciekawiony odgłosami kotek. Z nieco zaspaną mordką rozejrzał się wokół i wskoczył na taboret obok zawiniętej w koc Gosi. Dziewczyna wyciągnęła z odmętów koca dłoń i podrapała kociątko za uchem.
– Muszę znaleźć pracę. Muszę w końcu iść do roboty, bo inaczej czeka mnie życie jak w jakimś reality show podrzędnej stacji telewizyjnej.
Sowa spojrzała uważnie na brunetkę, która wygłosiła to orędzie tonem zdecydowanym i nieco wystraszonym.
– Przykro mi to mówić, ale ja szukam sensownej pracy już od miesiąca – Sowa nalała do kubków parującej herbaty. Aromat cynamonu uniósł się nad stołem. – Odrzuciłam kilka ofert, to prawda, ale nie chcę znowu pracować w galerii handlowej albo w magazynie. Albo w toksycznym środowisku z ludźmi, którzy nadają w boksach przez słuchawkę i muszą wyrobić target.
Kotek przeciągnął się rozkosznie na taborecie. Zaczął szykować się do skoku, wymierzył, a potem błyskawicznie znalazł się na kolanach Gosi. Udeptał sobie miejsce na kocu, którym dziewczyna była owinięta. Zaczął cichutko mruczeć.
– Co za rozkoszne maleństwo.
– Przypominam ci, że wczoraj pytałaś o jego imię tylko po to, żeby na niego nakrzyczeć – Sowa przesunęła kubek z herbatą w stronę Gosi. Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco w odpowiedzi. – Ale wracając do tematu pracy, to co cię nagle wzięło na szukanie? Tak dziś z rana na kacu?
– Muszę coś zrobić z moim życiem. Ostatnie tygodnie to jakieś apogeum braku planu. Jest niebezpiecznie cygańskie, ciągle tylko się upijam, robię idiotyczne rzeczy w idiotycznych miejscach i za tydzień będę już żreć gruz, bo prawie całkowicie sobie wyczyściłam konto.
– Musisz coś zrobić z życiem – powtórzyła Sowa bez przekonania. Napiła się gorącej herbaty. – Już miałaś taki moment…
– Tak, pierwszy raz po trzecim roku. A potem znów na piątym, kiedy się do ciebie wprowadziłam, żeby pisać magisterkę.
– Wtedy twój plan się powiódł.
– Teraz też musi – Gosia zdecydowanym gestem chwyciła kubek korzennego napoju. – Inaczej zostaje mi jedynie życie celebrytki.
– Jeśli zarobisz na tym na pokój i pomożesz mi nagrać album, nie mam nic przeciwko.
Brunetka uśmiechnęła się blado. Jej telefon leżący na szafce w przedpokoju zawibrował, a chwilę później to samo zrobił telefon Sowy, który miała w kieszeni spodni. Aleksandra wyciągnęła smartfona i zobaczyła na ekranie wiadomość od Marcina.
– Nasz sąsiad pisze, że dzisiaj przyjadą jacyś jego bliscy znajomi. I że… CO? Że zamieszkają u niego na pół roku, więc przyda się każda para rąk do noszenia pudeł. – Sowa spojrzała na Gosię w zdumieniu. – Wiedziałaś coś o tym?
– Nie – odparła przyjaciółka. Wyciągnęła rękę w stronę szafki, by chwycić również swój telefon. – Nic nie wspominał o ludziach w mieszkaniu, tylko o swoim dłuższym pobycie w Warszawie… – Gosia wpatrzona w ekran nagle się wyprostowała. Przestała ręką głaskać kota na swoich kolanach, aż zdziwiony uniósł głowę. – Ooo fak. Ktoś to nagrał. I wrzucił na naszą konwersację z panieńskiego.
Sowa wstała. Z kubkiem w dłoni podeszła do brunetki i stanęła obok tak, by obejrzeć video z poprzedniej nocy w klubie. Roześmiała się serdecznie. Poklepała Gosię po ramieniu. Dziewczyna rzuciła telefon na stół, prześlizgnął się po blacie i zatrzymał dopiero przy porcelanowym czajniku.
– Muszę zmienić swoje życie – powtórzyła.
– E, kochana – Sowa z kubkiem w ręce szła już w stronę swojego pokoju. Kot widząc, że jego pani opuszcza kuchnię, zeskoczył z kolan Gosi i podreptał za Aleksandrą. Z korytarza dobiegło jeszcze rzucone na odchodne: – Na starość będziesz miała co wspominać.
Decyzja Marcina o częściowej przeprowadzce do Warszawy była dla Sowy nieprzyjemną niespodzianką, ale jej ostrożne obserwacje nowych sąsiadów – Mani i Kuby – napawały ją pewnym optymizmem. Spędzili razem część popołudnia. Zgodnie z prośbą przyjaciela Aleksandra pomagała nowym lokatorom wnosić do góry pudła oraz torby z ich rzeczami. Podchodzili do wypakowanego po brzegi samochodu i wyciągali z niego kolejne sprzęty, a góra kartonów przy wejściu na poddasze rosła jak mury obronnego zamku.
– Tego nie bierz, tu są książki. Będzie ci za ciężko – powiedziała Mania, pokazując na polepiony taśmą karton.
– To może ten? – Sowa machnęła w stronę mniejszego, ale równie posklejanego pudła.
– Tam też są książki. W tamtym planszówki… W tym też książki… – dziewczyna rozejrzała się nieco bezradnie. Chwyciła doniczkę z fikusem i triumfalnie wręczyła ją Aleksandrze. – Proszę.
– Tak, oczywiście, kochanie, wniosę wszystkie książki na górę sam – powiedział Kuba, przechodząc z jednym z kartonów obok dziewczyn. Dyszał ciężko, wchodząc na kolejne stopnie, a jego okulary ślizgały się na spoconym nosie.
– Ja mogę wziąć coś cięższego, nie ma problemu…
– Nie – przerwała Sowie Mania. Popchnęła ją lekko dłonią, żeby z fikusem i torbą z poduszkami ruszyła na poddasze. – Książki to nasza działka.
– Nasza?! – zawołał z półpiętra niewidoczny już Kuba.
Marcin na cześć nowych lokatorów ugotował jakieś ostre, meksykańskie danie. Kiedy razem wnieśli już ostatnie rzeczy, Sowa z radością opadła na kanapę przed parująca miską z fasolą. W labiryncie przyniesionych kartonów co rusz było słychać stanowczy głos Mani oraz powolne odpowiedzi Kuby. Aleksandra rozejrzała się wokół i napotkała radosny wzrok Marcina, który wycierał ręce w kuchenną ścierkę.
– Chodźcie jeść! – zawołał w stronę Malborka ułożonego z pudeł.
– Już, moment!
– Skąd ty ich wziąłeś w swoim życiu? – zapytała w końcu Sowa, nalewając wody do szklanki. – I co oni robią w Toruniu?
– Chodziliśmy razem do liceum – Marcin usiadł na podłodze nad swoją miską fasoli. – Mania była naszą gwiazdą siatkówki i przewodniczącą samorządu, taka popularna dziewczyna z wynikami naukowymi jak Skłodowska, zawstydzała wszystkich bystrością. A Kuba snuł się po kątach z nosem w książkach, zawsze w jakimś spranym t-shircie metalowego zespołu, z bułką w serem w ręce. Trzymaliśmy się w trójkę do matur, a potem spotkaliśmy się ponownie kilka lat temu, już po studiach. To niesamowite, jak oni się ze sobą zeszli po takim czasie, bardzo im kibicowałem!
Z sypialni, w której para nowych sąsiadów układała część pudeł, dobiegł huk. Zaraz potem Mania zaczęła soczyście przeklinać, a Kuba roześmiał się głośno.
– Co tam się stało?
– A nic, pękł karton z książkami – usłyszeli spokojny głos chłopaka. Zmęczona para wynurzyła się z sypialni.
– Jedzcie, bo zimne nie będzie takie wybitne – Marcin gestem zaprosił ich do stolika. Mania opadła na kanapę obok Sowy, a Kuba usiadł na miękkim dywanie. – Wasza nowa sąsiadka, Sowa, zapytała mnie właśnie, co robicie w Toruniu. Proszę się tu zaraz wytłumaczyć.
– Ja to nie wiem, co robię w Toruniu – odpowiedział Kuba. Flegmatycznym ruchem sięgnął po widelec. – Mam pracę w Bydgoszczy, więc najwyraźniej los mnie postanowił doświadczyć jak Hioba…
– Nie zaczynaj znowu z tą dziecinadą, mam dosyć słuchania o tych regionalnych idiotyzmach – burknęła Mania znad swojego talerza. – Kuba jest wykładowcą na psychologii w Bydgoszczy, a ja dostałam tutaj pracę na wydziale chemii.
– Państwo Doktorstwo – Marcin podkreślił wagę swoich słów, zataczając łuk ręką. – Elita intelektualna naszego narodu. Akademiccy mistrzowie swoich niezwykłych dziedzin. Przygotowani do stawiania czoła tępym studentom i jednocześnie największym naukowym wyzwaniom dzisiejszych czasów.
– I kompletnie nieprzygotowani do stawiania czoła czynszowi za mieszkanie – zakończyła Mania. – Klepanie biedy mamy przerobione na wszystkie możliwe sposoby. Gdyby nas tu Marcin nie zaprosił za symboliczną złotówkę, musielibyśmy mieszkać u rodziców Kuby na jakimś totalnym końcu świata.
– Ale macie dużo książek – wtrąciła pogodnie Sowa.
– Oby nas to kiedyś uratowało. Napalimy sobie nimi w piecu.
– W tym mieszkaniu nie ma pieca.
– Hm. W takim razie zginiemy. Szlachetnie, w imię nauki. Marcinku, czy mogę jeszcze nałożyć sobie dokładkę tego pysznego czegoś z nierozsądną ilością fasoli, mięsa i sera?
Marcin uśmiechnął się promiennie. Pokazał brudnym widelcem w stronę aneksu kuchennego.
– Czuj się jak u siebie.
Sowa patrzyła, jak Mania boso idzie w stronę garnka i z szerokim uśmiechem podnosi pokrywkę. Nieuchronne zmiany, które od kilku tygodni przeradzały się z mglistych wyobrażeń w konkretne kształty, mogły mimo wszystko okazać się dobre. Państwo Doktorstwo na pewno nie zastąpią rudego sprzedawcy-stylisty, ale mogą okazać się dobrym towarzystwem na jesienne wieczory na Chopina.
– Jak się już tutaj ogarniecie, poukładacie sobie pudła w coś innego, niż piramidy, to zapraszam do mnie na herbatę – powiedziała Sowa, patrząc na siedzącego na podłodze Kubę i jego błyszczące od potu czoło. Chłopak akurat przeżuwał, więc jedynie pokiwał głową z aprobatą. – Na spokojnie, mamy dużo czasu.