43. Za miłość

Sowa zobaczyła, że zaraz za nią z dusznej sali do tańca wychodzi spocony Marcin. Jego idealna ruda fryzura, wyprasowana koszula od projektanta i postawa pełna niewymuszonej elegancji o tej porze imprezy były już tylko wspomnieniem. Za plecami dwójki przyjaciół dudniła muzyka, wszyscy goście wesela bawili się w najlepsze. Było trochę po pierwszej, między oczepinami a barszczem. Przed wejściem do budynku kilka ciotek, wujków i młodych ludzi stało nad popielniczkami.

– Daj mi fajkę, słońce – Marcin przetarł błyszczące czoło dłonią. Wyciągnął z paczki od Sowy jednego papierosa i zapalił go. – Co za bal.

– Ostatnio mam trochę więcej doświadczenia w kwestii wesel – Sowa pokazała kciukiem na rozświetloną salę za nimi. – I muszę przyznać, że mają rozmach. Tak jak mówiłeś latem, impreza sezonu. Tort to była poezja. Zespół gra całkiem dobrze. Rodzice Andrzeja musieli sprzedać jakiś apartament, żeby za to wszystko zapłacić. 

– Anki rodzina też biedna nie jest. A z tego co wiem, on na aplikacji i ona w swojej robocie mogli co najwyżej odłożyć na własne ciuchy.

– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak się dzielili kosztami – dziewczyna zaciągnęła się papierosem. Wydmuchiwany przez nią dym uleciał w ciemną noc. – My możemy sobie natomiast o takich imprezkach tylko pomarzyć.

Marcin z ciężkim westchnieniem opadł na krzesło, które stało obok wejścia. Zanim odpowiedział, zobaczył, że ze środka wychodzi brat panny młodej. Jego dawne zauroczenie, chłopak z czasów studiów, zmienił się tylko trochę. Teraz nie grał już w żadnej akademickiej lidze, prowadził siedzący tryb życia i nieco mu się przytyło.

– O, Daniel – uśmiechnął się najszerzej i najbardziej zalotnie, jak umiał. – Mamy tutaj taką małą debatę.

– Macie też fajkę? Oprócz debaty? – Sowa poczęstowała eleganckiego chłopaka kolejnym papierosem ze swojej paczki. – O czym tak sobie rozmawiacie?

– O prostym i niepodważalnym fakcie. Żadne z nas nie ma na to wpływu, bo wniosek wynika z uwarunkowań finansowych, społecznych, geopolitycznych, a po części nawet genetycznych – Marcin obniżonym tonem opowiadał, a spod półprzymkniętych powiek oglądał, jak koszula opina się na niegdyś wyćwiczonych barkach Daniela. – Fakt jest taki, że nie będziemy mieli takiego wesela. 

Brat panny młodej milczał przez chwilę.

– My, czyli kto?

– No na przykład ja – Sowa zgasiła niedopałek w popielniczce. Przepuściła w wejściu jakąś wystrojoną w szpilki ciotkę i oparła się biodrem o krzesło, na którym siedział Marcin. – Nie mam faceta, nie mam pieniędzy, nie mam rodziców. 

– Nic straconego – pogodnie odpowiedział Daniel. – Może w takim razie twój przyszły mąż będzie to wszystko miał?

Dziewczyna pokręciła głową z pobłażliwym uśmiechem. Spojrzała na Marcina, a ten bezbłędnie odczytał wysyłany przez nią telepatycznie komunikat, że Daniel nie pojmie ich punktu widzenia.

– Dla naszej pięknej, mądrej i nieco ekstrawaganckiej Aleksandry Sowińskiej-Hegenbarth jest jeszcze nadzieja – rudy chłopak oparł się wygodniej na krześle. Wycelował palec w stronę Daniela. – Dla nas, natomiast, w tym kraju nie ma przyszłości.

– To znaczy? – brat panny młodej przysunął się o krok w ich stronę. 

– My nigdy nie będziemy mogli wziąć ślubu. Nie chodzi mi o to, że my jako my dwaj – roześmiał się trochę za głośno, a potem żeby przykryć niezręczność spróbował jeszcze wyjaśnić: – Po prostu nie widzę dla siebie nic oprócz jakiejś totalnie smętnej, jaskrawej i krzykliwej szufladki. Ona mi nie pasuje. Chciałbym być sobą w całej przestrzeni życiowej, a nie tylko za drzwiami mieszkania. Chciałbym normalnie móc całą moją rodzinę zaprosić na taki bal u senatora, jakim jest to wesele, świętować miłość tak jak Andrzej i Anka – machnął ręką w kierunku otwartych drzwi. – A ja nawet mojemu ojcu do dziś nie powiedziałem, że jestem gejem. Tutaj nie ma nadziei na elementarną wyrozumiałość, jeśli cała światopoglądowa tuba w kraju woła, że robimy obcym ludziom krzywdę swoimi wyborami co do spraw najbardziej prywatnych.

– Wiesz, czasem robimy sobie sami pod górkę, bywamy tak samo oceniający i niesprawiedliwi wobec pozostałych – Daniel zgasił papierosa i usiadł obok Marcina na drugim z krzeseł. – Tak jak powiedziałeś, to bywa krzykliwa szufladka. 

– Dlatego z nieco wymuszonym uśmiechem macham tą tęczową flagą, ale wolałbym nie musieć tego robić. Nie bawi mnie dochodzenie swoich praw, wolałbym, żeby były oczywiste. 

– W Warszawie też źle się czujesz? Czy tylko w Toruniu? – zapytała Sowa. 

– W Polsce jako całości. Takiej rozkrojonej całości. 

Muzyka w środku na chwilę przycichła, odezwała się podchwycona pijackimi głosami śpiewka, że teraz wszyscy idziemy na jednego. Siedzący przy wejściu nie musieli nawet podnosić się ze swoich krzeseł. Wódka została przyniesiona przez niezwykle rozbawionych Gosię i Maćka. Chłopak trzymał ramieniem w pasie przepiękną dziewczynę, a w drugiej ręce miał szklaną, zimną butelkę – do szczęścia nie brakowało mu nic oprócz kompanii do picia.

– Ooo, ponure nastroje wyczuwam – powiedział podejrzliwym tonem. 

Na poręczy krzesła ustawił kilka przyniesionych kieliszków do wódki. Prawdziwie barmańskim, sprawnym ruchem nalał do wszystkich przezroczystego alkoholu. 

– Proszę pić i nie smęcić – zarządził radośnie, wręczając każdemu po kieliszku.

Gosia roześmiała się głośno bez powodu, a słysząc to nawet zmęczony Marcin postanowił przez chwilę nie przejmować się przeciwnościami.

– Za co pijemy?

– Za zdrowie młodej pary, oczywiście. 

– Za miłość! – podchwyciła Gosia. Wzniosła swój kieliszek najwyżej, jak umiała.

– I za nasze ciężko zarobione pieniądze… – dodała Sowa, patrząc w stronę rudego przyjaciela.

– … W przeciwieństwie do Andrzeja! – Marcin uroczyście dokończył tradycyjny toast. 

Powrót do mieszkania na Chopina był dla Sowy okazją do kolejnych, coraz bardziej mętnych refleksji. Jechali taksówką przez całkowicie uśpione miasto. Zaczął kropić deszcz. Zostawiał na szybach wypukłe znaki, w których światła latarni odbijały się do góry nogami. Na tylnym siedzeniu obok Aleksandry Gosia i Maciek przytuleni do siebie cicho mówili niezrozumiałe dla niej słowa. Chłopak obejmował brunetkę z uśmiechem, a ona trzymała go za rękę z pewnością, jakby właśnie tak miało być od samego początku aż do samego końca wszystkiego.

Sowa dotknęła nosem chłodnej szyby po swojej stronie auta. Zatrzymali się prawie w tym samym miejscu, gdzie jadąc ze Stanisławem mieli stłuczkę. Po dwóch dniach od tego wydarzenia wyjechał znów gdzieś daleko, czasem się do niej odzywał, ale chcąc pozbierać się zawodowo po rezygnacji z pracy musiał mieć spokój i czystą emocjonalnie kartę. Obiecał, że jak tylko stanie mocno chociaż na jednej nodze, to znów się pojawi. Sowa z wrodzonym pesymizmem postrzegała tę sytuację jako typowo serialowe zagranie. Nie wierzyła Stanisławowi na poziomie racjonalnym, ale to nie przeszkadzało jej tęsknić za jego obecnością na wszystkich innych poziomach. „Nie mogę powiedzieć, żeby jego brak coś zmieniał w moim życiu – pomyślała, kiedy ruszyli z pechowego ronda w stronę Chopina. – „Mam swoje nieidealne plany tak samo jak miałam. Ciężko mi się wstaje rano, tak jak zawsze. Tęskno mi do tego, żeby ktoś mnie przytulił, ale zawsze było tęskno, co za różnica. Teraz tylko widzę jego twarz, a tęsknota się nie zmieniła.”

 Mimo tych rozsądnych, logicznych podsumowań poczuła, jak na brzegu powiek wzbierają jej gorące łzy. Obok Gosia przytulała się do Maćka, z przodu Marcin usiłował dowcipkować z kierowcą taksówki, wracali z hucznego święta swoich przyjaciół tak radosnych z małżeństwa, jak tylko można być. A w tym wszystkim Sowa czuła się jak postać drugoplanowa, przyjaciółka od zwierzeń lub barwne tło. Nie występowała w żadnej z życiowych historii jako księżniczka Disneya. Nie pokonała przeciwności, zazwyczaj to przeciwności pokonywały ją. Nie pojawiał się książę, ale ona też wcale na takiego kogoś nie liczyła w swoim życiu, nie miała nadziei na pocałunki wybudzające ze snu, a nawet na żadnego z siedmiu krasnoludków. 

Przesuwała palcem od jednej kropelki na szybie do drugiej, jakby łączyła je w nowe konstelacje. Wokół Sowy było tyle szczęścia. Czasem kulawego, zdobytego podstępem, ale jednak prawdziwego. Chciała cieszyć się tym z głębi serca, być najlepszą przyjaciółką, najlepszym tłem dla bliskich. Jednak odkrywała co jakiś czas, że jest tym niezwykle zmęczona.

– Zapłaciłem, wysiadajcie, gołąbeczki – usłyszeli głos Marcina. 

Cała czwórka w odświętnych strojach o czwartej trzydzieści rano powlekła się po schodach do mieszkania na Chopina. Sowa otworzyła drzwi do mieszkania, pomachała niemrawo Gosi i znikła za progiem swojego pokoju. Rozpięła elegancką sukienkę, ubrała rozciągnięty t-shirt służący za piżamę. Patrząc na pierwsze rozbłyski słońca za zasłoną pomyślała, że może jej życie jest jednak najlepszą z możliwych konstelacji? Nie zdążyła dokończyć tej refleksji. Już po chwili twardo spała przykryta kołdrą. Mały kotek bez imienia wskoczył na łóżko. Pougniatał łapkami miejsce obok ramienia Sowy, zamruczał, zakręcił się dookoła i zwinął w kulkę obok swojej pani. W tym spokojnym obrazku pełnym porannej szarości jedynie rozmazane resztki makijażu na twarzy dziewczyny wskazywały, że emocji nie da się tak łatwo odespać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *