Karolina usłyszała najpierw szum suchej trawy, jakby jakieś spore zwierzę przebiegało przez łąkę. Gwałtownie podniosła się z karimaty, na której siedziała. Rozejrzała się wokół. Świt już wydobył z mroku większość kształtów, drzew i krzewów, ale gdzieniegdzie okolica nadal tonęła we mgle. Przez wysuszone trawy skąpane we wczesnojesiennej szarości biegł wielki, czarny pies. Szczeknął ostrzegawczo kilka razy, oglądając się za siebie.
– Wo läufste hin? Steffi! Komm zurück!
Dziewczyna zamarła na chwilę, nie wiedząc, jaką przyjąć pozycję. Gdzieś z prawej strony za samotnym drzewem dojrzała postać człowieka, który wołał do psa. W kilku skokach czarne zwierzę dobiegło do Karoliny. Psisko szczeknęło jeszcze kilka razy w stronę swojego pana.
– Was für ein dummer Hund…
Dziewczyna widząc już z bliska sympatyczny pysk labradora wyciągnęła powoli rękę w jego stronę. Pies z ciekawością powąchał dłoń, a potem rzucił się w przód z rozbrajającą radością. Machał ogonem i podskakiwał niezbyt wysoko, szczeknął jeszcze dwa razy. Dziewczyna roześmiała się. Głaskała psa, drapała go za uchem i mówiła coś do niego, kiedy właściciel dotarł wreszcie na miejsce.
– Dzień dobry – powiedział mężczyzna bardzo kanciasto, ale po polsku. – Przepraszam. Steffi, komm zurück! – ostrym tonem przywołał psa do siebie. Labrador jakby nigdy nic, ostatni raz spojrzał na Karolinę brązowym okiem, a potem grzecznie usiadł koło nogi swojego pana.
– Nie ma sprawy – odpowiedziała dziewczyna z szerokim uśmiechem. Sięgnęła pamięcią do dawno nie używanych niemieckich słówek i wydobyła z siebie mało gramatyczne, ale całkiem zrozumiałe przywitanie. – Nie spodziewałam się tutaj nikogo o tej godzinie. Jestem Karolina, a ty?
– Florian, mów mi Flo. Ja też się nie spodziewałem.
Kiedy uścisnęli sobie ręce, labrador na chwilę wstał i zamerdał przyjaźnie ogonem. Jednym gestem Flo przywołał go z powrotem do porządku. Posłuszny pies usiadł przy nodze swojego pana.
– Ale ją wytresowałeś! Ma na imię Steffi, tak? – roześmiała się Karolina.
– Tak. Umie więcej sztuczek. Tylko niestety śniadania nie robi. Ale kiedyś ją nauczę.
– To będzie dopiero przydatne – dziewczyna pokazała ręką na swoją karimatę leżącą w trawie. – Chcesz się przysiąść na oglądanie mgieł?
– Właśnie im robiłem zdjęcia. O, tam – Flo kwinął głową w stronę samotnego drzewa. Karolina dostrzegła wśród szarości i traw czarny zarys statywu z aparatem. – Ale skończyłem, już jest po spektaklu.
– Czy ja wiem… – dziewczyna spojrzała w stronę gór.
W ciszy poranka blade wrześniowe cienie przenikały się z mlecznymi strzępami mgły. Im dalej, tym bardziej rozmywały się ich granice. Słońce coraz śmielej wydobywało kształty z mroku. Ciepłą barwą znaczyło prostokąty pól rozdzielone zielonymi miedzami. Wzrok wędrował od położonych w dolinie wiosek, przez piętrzące się powyżej świerkowe lasy, aż do krawędzi gór. Płynne linie cięły horyzont od prawej do lewej z rozmachem przypisanym tylko przyrodzie. Wydawało się, że tak było zawsze i że tak już będzie zawsze – a jednak wystarczyło kilka minut, by krajobraz się zmienił. Tak jak mówił Flo, spektakl powoli się kończył, przechodził w kolejne wersy tej samej, codziennej opowieści.
– Hm. Mam jeszcze termos pełen kawy. Można po prostu popatrzeć na to wszystko nie robiąc zdjęć. Przekonałam cię? – Karolina uśmiechnęła się do Niemca.
– Wezmę w takim razie aparat i zaraz wrócę.
Mężczyzna poszedł w stronę swoich rzeczy zostawionych pod drzewem, a za nim pobiegła czarna Steffi. Co jakiś czas zatrzymywała się i oglądała się na dziewczynę, ale Flo przywołał ją krótkim gwizdem.
Kiedy Niemiec wracał w stronę karimaty, Karolina już nalewała kawy do kubka. Sponad parującego napoju przyjrzała się swojemu nowemu znajomemu. Trudno było powiedzieć, ile jest od niej starszy. Siwiejące już włosy miał przycięte równo i schludnie, wokół oczu kilka zmarszczek, a na nosie prostokątne, eleganckie okulary. W typowo turystycznych ciuchach wyglądał na wysportowanego, ale nie był specjalnie wysoki ani umięśniony. Kiedy szedł, mówił coś po niemiecku do Steffi wpatrzonej w niego jak w obrazek.
– No dobrze, to co cię sprowadza na to pustkowie przy granicy?
Karolina podała mężczyźnie kawę. Podziękował i napił się z wyraźną przyjemnością.
– Wykorzystuję urlop na szukanie korzeni. Moi dziadkowie stąd pochodzą. Prowadzili restaurację niedaleko, a z końcem wojny musieli oczywiście uciekać na zachód.
Steffi położyła się na karimacie między siedzącymi ludźmi i co jakiś czas machała ogonem, uderzając nim o plecy Karoliny.
– A ja chwilowo pracuję w schronisku. Dzisiaj akurat zaczynam później, więc przyjechałam tu sobie rowerem popatrzeć na wschód słońca.
– Chwilowo… A na co dzień?
– Skończyłam ostatnio studia, ochronę zabytków – dziewczyna zapatrzyła się w dal myśląc, czy wystarczająco precyzyjnie przetłumaczyła nazwę swojego kierunku studiów. – Jestem takim historykiem sztuki, badaczem, który biega po dachach i liczy cegły. Nie takim, który siedzi w muzeum – dodała po chwili.
Flo uśmiechnął się, słysząc ten opis. Wyciągnął rękę z pustym już kubkiem po kawie. Karolina zakręciła termos.
– Ja jestem architektem. Takim, co siedzi za biurkiem i czasem wstaje, bo musi się kłócić z inwestorami, że miało być porządnie, a nie tanio.
– To musi być fascynująca praca – dziewczyna spojrzała na rozmówcę z iskrami w oczach. – Jakie budynki projektujesz?
– Ostatnio głównie szpitale, chociaż zdarzyło mi się mnóstwo innych.
Rozmawiali jeszcze przez godzinę, aż skończyła się kawa i słońce rozwiało większość mgieł. Przez cały ten czas Karolina czuła przyjemność z odnajdywania zapomnianych niemieckich słówek, śmiała się co jakiś czas z żartów albo z tego, że ze względu na językowe trudności, Flo musiał jej te żarty nieco wytłumaczyć. Zobaczyła kilka zapowiadanych sztuczek, które Steffi wykonywała z właściwą psom radością. Zrobiło się w końcu dość późno, jak na poranną wycieczkę kilkanaście kilometrów od schroniska.
– Bardzo przyjemnie się rozmawia, ale ja już muszę wracać na śniadanie – powiedział Flo, gdy stali przy jego samochodzie. Karolina oparta o rower pożyczony od kolegi ze schroniska przyglądała się, jak Steffi wskakuje do bagażnika terenówki. – Moja gospodyni w agroturystyce jest jak generał. Jeśli ktoś nie pojawi się punktualnie, nie ma szans na jedzenie.
– Jak nie zdążysz i zgłodniejesz, to przyjeżdżaj do nas, do Jagodnej – dziewczyna pokazała palcem w stronę, w którą za chwilę miała ruszać pod górę. – Nie ma lepszych śniadań i obiadów w okolicy. O, a co to? – pochyliła się w stronę nalepki na bagażniku. – Nurek?
– Tak. Teraz kiedy mieszkam w Berlinie rzadko mi się udaje wyrwać, ale kiedyś dużo nurkowałem.
Karolina z uznaniem pokiwała głową.
– Dzięki – powiedziała na koniec, gdy już naprawdę musieli jechać w swoje strony. – To było bardzo niespodziewane i miłe spotkanie.
– Też tak myślę – Flo uśmiechnął się szeroko, a dziewczyna nie potrafiła powstrzymać fali ciepła, która zalała jej policzki. – Mam nadzieję, że zdążę przyjechać do Jagodnej, to jeszcze się spotkamy.
Kiedy tylko Karolina znalazła się na rowerze, poczuła znów jak pracują jej mięśnie, przez godzinę nie myślała o niczym. Świeże poranne powietrze chłodziło jej twarz i nie miała nic przeciwko temu, że droga wiedzie pod górę, jest dziurawa jak szwajcarski ser, a do czoła czasem przylepiają się małe muszki. Pędziła Autostradą Sudecką w stronę schroniska, a pnie świerków przesuwały się po prawej i lewej stronie jak we śnie.
Godzinę później spocona od trasy Karolina odstawiła rower na miejsce. Zobaczyła, że przy wejściu do schroniska na drewnianej ławce siedzi Adam. Zdjęła plecak z karimatą i termosem, usiadła obok niego.
– Co tam, wicherku? Fajnie było?
– No! – dziewczyna gestykulując opowiedziała szybko historię o spotkanym psie, mgłach i Niemcu. – I wiesz co, naprawdę bardzo się cieszę, że go spotkałam.
– O. Aż taki był fajny? Masz do niego numer? – roześmiał się Adam.
– Nie o to chodzi! – dziewczyna machnęła ręką. – Może nawet się nigdy nie spotkamy ponownie. Ale to jest dobry znak. Pamiętasz, opowiadałam ci o Wiktorze, Kirgistanie i o tych wszystkich strasznych rzeczach, które zalęgły się w mojej głowie.
– Wszystko pamiętam.
– A dzisiaj po prostu miałam przyjemność z poznania nowego faceta! Z takiej zwykłej rozmowy, która może gdzieś prowadzić, ale wcale nie musi. Dałam się zauroczyć tym jego psom, samochodom z naklejkami, temu kanciastemu “dzień dobry” – umilkła na chwilę, chcąc się sama nacieszyć nowo odkrytą prawdą. – Jestem gotowa, żeby wymienić moją pustkę na coś pełnego. Nic na siłę i nic na szybko, ale czuję w końcu tę radość i drobną ekscytację. Rozumiesz?
Adam oparł się o stół ramieniem. W chudej blondynce było tyle energii po przejażdżce, że zdawała się nie siedzieć na drewnianej ławce, tylko lekko unosiła się obok, w powietrzu, jakby porwana przez poranne mgły.
– Rozumiem – odpowiedział Adam z uśmiechem.