45. Melodia kryzysu

– Wszystkiego najlepszego! 

Gosia ubrana w piżamę we flamingi wparowała do pokoju Sowy z wielką butelką prosecco w ręce. Zaraz za nią podążał Maciek, który znów przenocował na Chopina po randce. Spod sklejonych snem, półprzymkniętych powiek Sowa widziała,  jak chłopak stawia obok gramofonu przenośny głośniczek. Z kwadratowego pudełka na bluetooth buchnęła uroczysta muzyka. Mały kotek, który spał na poduszce obok Sowy, uciekł natychmiast pod łóżko.

– “Rzuć to wszystko, wszystko, co złe…” – nuciła pod nosem Gosia, nalewając do kieliszków bąbelków szczęścia.
Och, Wodecki – powiedziała Sowa zmęczonym tonem. Przetarła dłońmi twarz i usiadła, oparta o poduszkę. – Jaka szkoda, że już go nie ma.
– Ale my jesteśmy! – brunetka podała przyjaciółce szkło wypełnione musującym winem. – “I w kolorowe zmieńmy te bezbarwne snyyyy…”
Hrabino najdostojniejsza, jesteś godna co najmniej dwudziestu czterech godzin radości na dwudziestkę piątkę, więc świętujemy dziś cały dzień. Dla innych ludzi może być powszedni, ale nie dla nas – oznajmił poważnym tonem Maciek. Wzniósł do góry kieliszek. Gosia z szerokim uśmiechem stanęła obok niego. – Sto lat! Twoje zdrowie!
Zdróweczko!

Sowa lekko potrząsnęła głową, jakby chciała odpędzić czarne chmury i resztki snu. Przyjrzała się wyszczerzonym w życzliwych uśmiechach, przejętym swoją rolą Gosi i Maćkowi. Czekali, aż Aleksandra również uniesie swoje prosecco wyżej albo odpowie. Może nawet udałoby jej się coś sklecić, ale każde słowo, jakie mogło teraz paść, wywołałoby w niej samej falę niekontrolowanych emocji. Ze ściśniętym gardłem podniosła kieliszek i napiła się razem z nimi. 

Niespodziewanie zamiast muzyki z głośnika zaczęła płynąć melodyjka dzwonka z telefonu Gosi. 

– A to kto o tej porze? Przecież wszyscy wiedzą, że przed dziewiątą nie ma co próbować…

Dziewczyna odstawiła na stolik swoje szkło i wybiegła do sypialni, żeby odebrać. Przez chwilę w milczeniu Sowa sączyła bąbelki prosecco. Postanowiła, że to będzie dzień odganiania od siebie egzystencjalnych refleksji, które czasem chwytały ją za nogi i uniemożliwiały ruch, a czasem za gardło, blokując mowę. Dziś, na swoje ćwierćwiecze, po prostu zamierza cieszyć się życiem. I niech ktoś tylko spróbuje jej to odebrać, to zginie. 

Gosia uprzejmym tonem zakończyła rozmowę w korytarzu. Potknęła się o adidasy Maćka i z telefonem w ręce wróciła do pokoju. Na jej twarzy malowało się zdumienie.

– Kto dzwonił?

– Dzwonili z radia, tam gdzie byłam wczoraj na rozmowie. Czeka mnie dziś spotkanie z dyrektorem, ale wygląda na to, że dostałam pracę.

Sowa aż poderwała się na łóżku. 

– Cudownie! – zawołała. Wygrzebała się z pościeli, żeby uścisnąć przyjaciółkę. 

– No, to zaczyna się kolejna era mediów – Maciek ucałował nadal zdumioną Gosię w czoło. Chwycił butelkę z resztką prosecco i zaczął rozlewać je do kieliszków. – Musimy natychmiast poświętować również ten sukces. I to bardzo szybko, bo za chwilę lecę na zajęcia. 

Sowa całe przedpołudnie nosiła po mieszkaniu pożyczony głośniczek. Playlista składająca się z piosenek jej życia podążała za nią. Od kiedy pamiętała, kolekcjonowała utwory swoich ulubionych kapel i wykonawców – najpierw na magnetofonowych kasetach, potem na płytach CD. Czasem ciężko było finansowo podołać tej manii słuchania. Przegrywała muzykę od znajomych i kupowała nielegalne nagrania u jakiegoś Ormianina z targowiska. Wypalone płyty zajmowały kilka kartonów pochowanych w wielkiej szafie. Dawny przyjaciel jeszcze w liceum zaraził ją miłością do nagrań na winylach. Zaczęła zbierać własną ich kolekcję, głównie składająca się ze starych nagrań. Wiedziała, że po swojej rodzinie odziedziczyła kilka zakurzonych pudeł  z muzyką. Musiało jednak minąć parę lat, zanim zdecydowała się zanurzyć w dźwięki ukochane przez rodziców. Gdy tylko miała na to siłę po żałobie i po wszystkich rodzinnych dramatach oraz wyjazdach, zniosła winyle ze strychu. Zamiast chodzić na zajęcia na trzecim roku spędziła kilka bitych dni przesłuchując wszystko, co zostało po zmarłym tacie i nieobecnej mamie. Po tej terapeutyczno-dźwiękowej sesji Sowa wynurzyła się z pokoju z podkrążonymi oczami, głodna, spragniona zewnętrznego świata i mocniejsza o nową siłę. Oczywiście gdy tylko mogła zabierać muzykę ze sobą, podłączała się do niej jak do kroplówki. Zawsze zakładała słuchawki w tramwajach, a idąc ulicą często stukała obcasami w rytm. Jej dusza była uzależniona od dźwięków. Gdyby mogła, jadłaby basy łyżeczką zamiast kremowych deserów.

Lista piosenek zebrana z całego życia była urodzinowym rytuałem Sowy. Choć znała na pamięć wszystkie te kawałki, a niektóre zupełnie się już nie wpisywały w jej obecny gust, doceniała każdą epokę swoich fascynacji. Właśnie z głośniczka pełzły tuż nad ziemią filmowe kompozycje Hansa Zimmera, kiedy do kuchni wpadła rozedrgana Gosia. Towarzyszący Sowie, przestraszony kotek aż przypadł do ziemi, a potem tylko ciekawie wyglądał zza nogi stołu. 

– Sowa! Ta czy ta? – machnęła przyjaciółce przed nosem dwiema koszulami, zbyt szybko, by ktokolwiek był w stanie ocenić, o co właściwie pyta. 

– Spokojnie, bo je zanurzysz w sosie – roześmiała się Aleksandra. Pokazała dłonią na garnek pełen pomidorów. 

– Okej, już jestem spokojna. Ta koszula, czy ta? Idę zaraz podpisywać umowę.

– Ta – Aleksandra wskazała na jedną z nich. Z głośnika buchnęła dramatyczna symfonia pełna nut zagrzewających do walki. – Powodzenia! Będziesz wieczorem?

– Oczywiście! – odpowiedziała Gosia, wybiegając z kuchni. 

Sowa z szerokim uśmiechem patrzyła, jak sos w garnku bulgocze. Filmowa muzyka nadawała powagi i sensu każdej kuchennej czynności, od krojenia pieczarek po przygotowywanie ciasta do tarty. Mimo konta prawie wyczyszczonego przez ostatnie wydatki, mimo braku tej jednej jedynej miłości w życiu, mimo niestałej i niezbyt prestiżowej pracy, mimo cebulastego koka chwiejącego się na głowie, Aleksandra Sowińska-Hegenbarth tańczyła w swojej kuchni w rozciągniętym dresie z plamą na udzie, ze ścierką w ręce. W pewnym momencie zaciekawiony kotek usiłował złapać ruszający się materiał. Wbił w niego pazury jednej łapy, a zaskoczona Sowa poczuła, że coś jej ciąży na końcu tanecznej kuchennej szarfy. Usiłując odczepić kota od ścierki zahaczyła łokciem o naczynie do tarty. Ceramiczna forma z hukiem zwaliła się na podłogę i pękła na dwie części. Kotu w końcu udało się odczepić od materiału, a gdy tylko się uwolnił, czmychnął na korytarz. Gdy Aleksandra ze smutkiem patrzyła na zniszczone naczynie, Hans Zimmer płynący z głośnika zmienił się w dzwonek telefonu. Tym razem to do Sowy ktoś dzwonił, pewnie z życzeniami. 

Z westchnieniem pełnym irytacji dziewczyna rzuciła ścierkę na krzesło i sięgnęła po smartfona. Na widok wyświetlonej na ekranie nazwy kontaktu zmarszczyła brwi. Odebrała.

– Cześć, mamo. 


– No dobrze, słońce, dość tego leżenia na dywanie – Marcin stanął nad nią i podparł się pod boki. – Nic mnie nie obchodzi, że ktoś próbował zepsuć ci urodziny. 

Sowa nic nie odpowiedziała, wpatrzona tępo w sufit. Od trzech godzin tylko słuchała zmieniającej się muzyki z ułożonej playlisty na urodziny, nie robiąc już nic w kuchni ani w mieszkaniu, żeby przygotować się na przyjście gości. 

Gosia na szczęście zorientowała się, że coś jest nie tak, gdy po powrocie z rozmowy zobaczyła rozbite naczynie oraz niedokończony sos. Zamiast wyciągać Sowę z pokoju, za jej zamkniętymi drzwiami zorganizowała całe przyjęcie: poprosiła o pomoc kulinarnie uzdolnionego Marcina, Maćka zagnała do przyniesienia ze sklepu większej ilości alkoholu, a nowym sąsiadom kazała dmuchać balony. Przy tej zabawie towarzyszył im łobuzerski kot, którego nic nie było w stanie odciągnąć od niezwykłych wydarzeń w mieszkaniu.

– Masz dziś urodziny i zdaje się, że chciałaś świętować – marudził dalej Marcin. – Bardziej, niż zazwyczaj!
Chciałam.
To co się stało?  Jak kłoda bez życia tulisz znowu dywan, zamiast błyszczeć jak Beyonce. – poirytowany ton chłopaka sprawił, że Gosia wycofała się do kuchni.
Mama zadzwoniła z życzeniami – Sowa zadała sobie minimalny trud, żeby przeturlać się na bok. – I powiedziała mi kilka słów prawdy.
Tak? Niby co takiego mogła ci powiedzieć ta uciekinierka z życia, co?
Zapytała, czy mam pracę. Zapytała, czy mam jakiegoś partnera, albo chociaż dziecko.
“Albo chociaż dziecko!” – Marcin zaczerwienił się na twarzy. – I co, tylko tyle?
Tylko tyle – Sowa z powrotem przyjęła pozycję na wznak. 

Zwabiona krzykami, z balonami w ręce pojawiła sie w progu Mania. Oceniła jednym okiem sytuację,  gestem kazała Marcinowi wyjść z pokoju. Mrucząc pod nosem chłopak wycofał się w stronę kuchni. Mania usiadła skrzyżnie obok Aleksandry. Dziewczyna nawet na nią nie spojrzała.

Co to za egzystencjalne blebloty – powiedziała spokojnym, ale ostrym tonem. – Albo idziesz z tym na terapię, albo wybierasz samodzielne zmagania. Z czego to drugie, jak widzę, nie działa zbyt dobrze. 

Sowa rzuciła jej przestraszone spojrzenie.

Co, rozgryzłam cię?

Dziewczyna nie odpowiedziała. Z głośnika akurat zaczęły lecieć nuty z koncertów Męskiego Grania sprzed trzech lat. 

– Wstawaj – Mania podała Sowie rękę. 

Aleksandra podniosła się z dywanu, stanęła naprzeciwko starszej koleżanki. Dostrzegła w jej oczach ciepłe iskry. Zobaczyła z bliska kilka zmarszczek, które zaczynały się tworzyć przy powiekach. Mania potarła dłonią ramię dwudziestopięciolatki. 

– Nie daj komuś tego wszystkiego spieprzyć, co udało ci się samej osiągnąć. Nawet, jeśli to mama. Okej?

Wypowiedziany na głos banał zadziałał, ale dopiero gdy go usłyszała od kogoś, a nie jako głosik we własnej głowie. Sowa poczuła, że usta same układają jej się do uśmiechu pełnego wdzięczności. Obiecała przebrać się w sukienkę, ogarnąć twarz, a zaraz potem dołączyć do czekających w kuchni gości. Wychodząc z pokoju Sowy Mania na chwilę zatrzymała się w progu.

– W razie wątpliwości albo kolejnych telefonów mam piętro wyżej dużo książek feminizmu drugiej fali – powiedziała poważnie. – One są dobre na te wszystkie bulszity o prowadzeniu domu jako jedynej drodze do szczęścia. Podrzucę ci przy okazji. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *