– Wszystkiego najlepszego!
Gosia ubrana w piżamę we flamingi wparowała do pokoju Sowy z wielką butelką prosecco w ręce. Zaraz za nią podążał Maciek, który znów przenocował na Chopina po randce. Spod sklejonych snem, półprzymkniętych powiek Sowa widziała, jak chłopak stawia obok gramofonu przenośny głośniczek. Z kwadratowego pudełka na bluetooth buchnęła uroczysta muzyka. Mały kotek, który spał na poduszce obok Sowy, uciekł natychmiast pod łóżko.
– “Rzuć to wszystko, wszystko, co złe…” – nuciła pod nosem Gosia, nalewając do kieliszków bąbelków szczęścia.
– Och, Wodecki – powiedziała Sowa zmęczonym tonem. Przetarła dłońmi twarz i usiadła, oparta o poduszkę. – Jaka szkoda, że już go nie ma.
– Ale my jesteśmy! – brunetka podała przyjaciółce szkło wypełnione musującym winem. – “I w kolorowe zmieńmy te bezbarwne snyyyy…”
– Hrabino najdostojniejsza, jesteś godna co najmniej dwudziestu czterech godzin radości na dwudziestkę piątkę, więc świętujemy dziś cały dzień. Dla innych ludzi może być powszedni, ale nie dla nas – oznajmił poważnym tonem Maciek. Wzniósł do góry kieliszek. Gosia z szerokim uśmiechem stanęła obok niego. – Sto lat! Twoje zdrowie!
– Zdróweczko!
Sowa lekko potrząsnęła głową, jakby chciała odpędzić czarne chmury i resztki snu. Przyjrzała się wyszczerzonym w życzliwych uśmiechach, przejętym swoją rolą Gosi i Maćkowi. Czekali, aż Aleksandra również uniesie swoje prosecco wyżej albo odpowie. Może nawet udałoby jej się coś sklecić, ale każde słowo, jakie mogło teraz paść, wywołałoby w niej samej falę niekontrolowanych emocji. Ze ściśniętym gardłem podniosła kieliszek i napiła się razem z nimi.
Niespodziewanie zamiast muzyki z głośnika zaczęła płynąć melodyjka dzwonka z telefonu Gosi.
– A to kto o tej porze? Przecież wszyscy wiedzą, że przed dziewiątą nie ma co próbować…
Dziewczyna odstawiła na stolik swoje szkło i wybiegła do sypialni, żeby odebrać. Przez chwilę w milczeniu Sowa sączyła bąbelki prosecco. Postanowiła, że to będzie dzień odganiania od siebie egzystencjalnych refleksji, które czasem chwytały ją za nogi i uniemożliwiały ruch, a czasem za gardło, blokując mowę. Dziś, na swoje ćwierćwiecze, po prostu zamierza cieszyć się życiem. I niech ktoś tylko spróbuje jej to odebrać, to zginie.
Gosia uprzejmym tonem zakończyła rozmowę w korytarzu. Potknęła się o adidasy Maćka i z telefonem w ręce wróciła do pokoju. Na jej twarzy malowało się zdumienie.
– Kto dzwonił?
– Dzwonili z radia, tam gdzie byłam wczoraj na rozmowie. Czeka mnie dziś spotkanie z dyrektorem, ale wygląda na to, że dostałam pracę.
Sowa aż poderwała się na łóżku.
– Cudownie! – zawołała. Wygrzebała się z pościeli, żeby uścisnąć przyjaciółkę.
– No, to zaczyna się kolejna era mediów – Maciek ucałował nadal zdumioną Gosię w czoło. Chwycił butelkę z resztką prosecco i zaczął rozlewać je do kieliszków. – Musimy natychmiast poświętować również ten sukces. I to bardzo szybko, bo za chwilę lecę na zajęcia.
Sowa całe przedpołudnie nosiła po mieszkaniu pożyczony głośniczek. Playlista składająca się z piosenek jej życia podążała za nią. Od kiedy pamiętała, kolekcjonowała utwory swoich ulubionych kapel i wykonawców – najpierw na magnetofonowych kasetach, potem na płytach CD. Czasem ciężko było finansowo podołać tej manii słuchania. Przegrywała muzykę od znajomych i kupowała nielegalne nagrania u jakiegoś Ormianina z targowiska. Wypalone płyty zajmowały kilka kartonów pochowanych w wielkiej szafie. Dawny przyjaciel jeszcze w liceum zaraził ją miłością do nagrań na winylach. Zaczęła zbierać własną ich kolekcję, głównie składająca się ze starych nagrań. Wiedziała, że po swojej rodzinie odziedziczyła kilka zakurzonych pudeł z muzyką. Musiało jednak minąć parę lat, zanim zdecydowała się zanurzyć w dźwięki ukochane przez rodziców. Gdy tylko miała na to siłę po żałobie i po wszystkich rodzinnych dramatach oraz wyjazdach, zniosła winyle ze strychu. Zamiast chodzić na zajęcia na trzecim roku spędziła kilka bitych dni przesłuchując wszystko, co zostało po zmarłym tacie i nieobecnej mamie. Po tej terapeutyczno-dźwiękowej sesji Sowa wynurzyła się z pokoju z podkrążonymi oczami, głodna, spragniona zewnętrznego świata i mocniejsza o nową siłę. Oczywiście gdy tylko mogła zabierać muzykę ze sobą, podłączała się do niej jak do kroplówki. Zawsze zakładała słuchawki w tramwajach, a idąc ulicą często stukała obcasami w rytm. Jej dusza była uzależniona od dźwięków. Gdyby mogła, jadłaby basy łyżeczką zamiast kremowych deserów.
Lista piosenek zebrana z całego życia była urodzinowym rytuałem Sowy. Choć znała na pamięć wszystkie te kawałki, a niektóre zupełnie się już nie wpisywały w jej obecny gust, doceniała każdą epokę swoich fascynacji. Właśnie z głośniczka pełzły tuż nad ziemią filmowe kompozycje Hansa Zimmera, kiedy do kuchni wpadła rozedrgana Gosia. Towarzyszący Sowie, przestraszony kotek aż przypadł do ziemi, a potem tylko ciekawie wyglądał zza nogi stołu.
– Sowa! Ta czy ta? – machnęła przyjaciółce przed nosem dwiema koszulami, zbyt szybko, by ktokolwiek był w stanie ocenić, o co właściwie pyta.
– Spokojnie, bo je zanurzysz w sosie – roześmiała się Aleksandra. Pokazała dłonią na garnek pełen pomidorów.
– Okej, już jestem spokojna. Ta koszula, czy ta? Idę zaraz podpisywać umowę.
– Ta – Aleksandra wskazała na jedną z nich. Z głośnika buchnęła dramatyczna symfonia pełna nut zagrzewających do walki. – Powodzenia! Będziesz wieczorem?
– Oczywiście! – odpowiedziała Gosia, wybiegając z kuchni.
Sowa z szerokim uśmiechem patrzyła, jak sos w garnku bulgocze. Filmowa muzyka nadawała powagi i sensu każdej kuchennej czynności, od krojenia pieczarek po przygotowywanie ciasta do tarty. Mimo konta prawie wyczyszczonego przez ostatnie wydatki, mimo braku tej jednej jedynej miłości w życiu, mimo niestałej i niezbyt prestiżowej pracy, mimo cebulastego koka chwiejącego się na głowie, Aleksandra Sowińska-Hegenbarth tańczyła w swojej kuchni w rozciągniętym dresie z plamą na udzie, ze ścierką w ręce. W pewnym momencie zaciekawiony kotek usiłował złapać ruszający się materiał. Wbił w niego pazury jednej łapy, a zaskoczona Sowa poczuła, że coś jej ciąży na końcu tanecznej kuchennej szarfy. Usiłując odczepić kota od ścierki zahaczyła łokciem o naczynie do tarty. Ceramiczna forma z hukiem zwaliła się na podłogę i pękła na dwie części. Kotu w końcu udało się odczepić od materiału, a gdy tylko się uwolnił, czmychnął na korytarz. Gdy Aleksandra ze smutkiem patrzyła na zniszczone naczynie, Hans Zimmer płynący z głośnika zmienił się w dzwonek telefonu. Tym razem to do Sowy ktoś dzwonił, pewnie z życzeniami.
Z westchnieniem pełnym irytacji dziewczyna rzuciła ścierkę na krzesło i sięgnęła po smartfona. Na widok wyświetlonej na ekranie nazwy kontaktu zmarszczyła brwi. Odebrała.
– Cześć, mamo.
– No dobrze, słońce, dość tego leżenia na dywanie – Marcin stanął nad nią i podparł się pod boki. – Nic mnie nie obchodzi, że ktoś próbował zepsuć ci urodziny.
Sowa nic nie odpowiedziała, wpatrzona tępo w sufit. Od trzech godzin tylko słuchała zmieniającej się muzyki z ułożonej playlisty na urodziny, nie robiąc już nic w kuchni ani w mieszkaniu, żeby przygotować się na przyjście gości.
Gosia na szczęście zorientowała się, że coś jest nie tak, gdy po powrocie z rozmowy zobaczyła rozbite naczynie oraz niedokończony sos. Zamiast wyciągać Sowę z pokoju, za jej zamkniętymi drzwiami zorganizowała całe przyjęcie: poprosiła o pomoc kulinarnie uzdolnionego Marcina, Maćka zagnała do przyniesienia ze sklepu większej ilości alkoholu, a nowym sąsiadom kazała dmuchać balony. Przy tej zabawie towarzyszył im łobuzerski kot, którego nic nie było w stanie odciągnąć od niezwykłych wydarzeń w mieszkaniu.
– Masz dziś urodziny i zdaje się, że chciałaś świętować – marudził dalej Marcin. – Bardziej, niż zazwyczaj!
– Chciałam.
– To co się stało? Jak kłoda bez życia tulisz znowu dywan, zamiast błyszczeć jak Beyonce. – poirytowany ton chłopaka sprawił, że Gosia wycofała się do kuchni.
– Mama zadzwoniła z życzeniami – Sowa zadała sobie minimalny trud, żeby przeturlać się na bok. – I powiedziała mi kilka słów prawdy.
– Tak? Niby co takiego mogła ci powiedzieć ta uciekinierka z życia, co?
– Zapytała, czy mam pracę. Zapytała, czy mam jakiegoś partnera, albo chociaż dziecko.
– “Albo chociaż dziecko!” – Marcin zaczerwienił się na twarzy. – I co, tylko tyle?
– Tylko tyle – Sowa z powrotem przyjęła pozycję na wznak.
Zwabiona krzykami, z balonami w ręce pojawiła sie w progu Mania. Oceniła jednym okiem sytuację, gestem kazała Marcinowi wyjść z pokoju. Mrucząc pod nosem chłopak wycofał się w stronę kuchni. Mania usiadła skrzyżnie obok Aleksandry. Dziewczyna nawet na nią nie spojrzała.
– Co to za egzystencjalne blebloty – powiedziała spokojnym, ale ostrym tonem. – Albo idziesz z tym na terapię, albo wybierasz samodzielne zmagania. Z czego to drugie, jak widzę, nie działa zbyt dobrze.
Sowa rzuciła jej przestraszone spojrzenie.
– Co, rozgryzłam cię?
Dziewczyna nie odpowiedziała. Z głośnika akurat zaczęły lecieć nuty z koncertów Męskiego Grania sprzed trzech lat.
– Wstawaj – Mania podała Sowie rękę.
Aleksandra podniosła się z dywanu, stanęła naprzeciwko starszej koleżanki. Dostrzegła w jej oczach ciepłe iskry. Zobaczyła z bliska kilka zmarszczek, które zaczynały się tworzyć przy powiekach. Mania potarła dłonią ramię dwudziestopięciolatki.
– Nie daj komuś tego wszystkiego spieprzyć, co udało ci się samej osiągnąć. Nawet, jeśli to mama. Okej?
Wypowiedziany na głos banał zadziałał, ale dopiero gdy go usłyszała od kogoś, a nie jako głosik we własnej głowie. Sowa poczuła, że usta same układają jej się do uśmiechu pełnego wdzięczności. Obiecała przebrać się w sukienkę, ogarnąć twarz, a zaraz potem dołączyć do czekających w kuchni gości. Wychodząc z pokoju Sowy Mania na chwilę zatrzymała się w progu.
– W razie wątpliwości albo kolejnych telefonów mam piętro wyżej dużo książek feminizmu drugiej fali – powiedziała poważnie. – One są dobre na te wszystkie bulszity o prowadzeniu domu jako jedynej drodze do szczęścia. Podrzucę ci przy okazji.