Kilkunastoletnia Aleksandra Sowińska-Hegenbarth bardzo chciała krzyknąć.
Z głębi swojej duszy, z samego środka gniewu, z tej niepojętej, ponurej mgławicy pełnej rozbłysków i wybuchów, którą codziennie nosiła w sobie. Miała wrażenie, że wszyscy wokół widzą, jak ten krzyk więźnie jej w gardle, jak przydusza ją systematycznie dzień po dniu. Jednak za każdym razem, gdy wreszcie decydowała się wydobyć z siebie choć trochę niekontrolowanego dźwięku, nie umiała tego zrobić.
Nie wahała się mówić stanowczym tonem. Śmiała się głośno. Grała przecież na flecie poprzecznym, co wymagało jej wytężonej pracy nad oddechem. Jedyne, czego nie mogła zrobić, to głośno krzyczeć.
Stara kamienica na Chopina miała w tym czasie swoje tajemnice a jedną z pilniej strzeżonych przed dziećmi był jej strych. Na trzynaste urodziny Sowa dostała od rodziny przywilej zorganizowania na wielkim poddaszu imprezy urodzinowej dla swoich znajomych. Wysprzątane z kurzu podłogowe deski prezentowały się znakomicie, przytargane poduszki i pufy do siedzenia mieniły się kolorami a z zabytkowych belek dachowej konstrukcji zwieszały się lampki, tworząc bardzo przyjemny klimat. Impreza udała się wspaniale, dziesięcioro nastolatków wygłupiało się i głośno słuchało muzyki całą noc. Jak zwykle w takich chwilach, zdawało się, że tak dobrze będzie już zawsze.
Niedługo potem świat zafundował Sowie kilka ciosów naraz. Dziadek Hegenbarth w testamencie zapisał jej całą kamienicę, tata ciężko zachorował i za kilka miesięcy podążył śladem dziadka a reszta wydarzeń zdawała się już być tylko efektem domina.
Mama, po pozbyciu się większości majątku córki, postanowiła wyjechać do Kanady, jednak zbuntowana Sowa nie zamierzała opuszczać Torunia. Jako pełnoletnia już maturzystka mogła decydować o sobie. Nigdy nie przestała się zastanawiać, czy korzystając wtedy z prawa do autonomicznego wyboru, paradoksalnie nie zamknęła sobie kilku drzwi.
Sowa stała teraz przed drzwiami na strych, obracając klucz w rękach. Myślami była przy tamtej dziewczynie, ubranej od stóp do głów na czarno. W swoje dziewiętnaste urodziny weszła do środka, najpierw oczywiście kopiąc w drzwi. Zdawało się, że mgławica gniewu i żalu skumulowana w jej duszy zaraz wybuchnie. Stare urodzinowe lampki nadal wisiały na belkach, odgarnęła je wściekłym ruchem ręki. Stanęła pośrodku zakurzonej podłogi. Rozejrzała się wokół nerwowo, jakby ktoś mógł podglądać ją zza kartonów czy połamanych mebli. Nabrała w płuca chłodnego powietrza. Położyła obie dłonie na brzuchu, na wysokości przepony. Teraz musi się udać. Nie dam rady już trzymać. Muszę to zrobić.
I krzyknęła.
Jeszcze teraz, otwierając drzwi na strych, Sowa miała wrażenie, że usłyszy siebie samą. Echo rozpaczliwego krzyku sprzed kilku lat wsiąkło jednak w grubą warstwę kurzu zebraną na starych sprzętach. Dziewczyna przeszła przez cichy strych. Nie zaskrzypiały nawet podłogowe deski. Pokaleczone krzesła i stosy książek branżowych z lat pięćdziesiątych milczały zawzięcie, gdy mijała je na swojej drodze. Zatrzymała się na wysokości okienka, przez które do środka wpadało mętne światło. Pajęczyna zwieszająca się z belki usiadła miękko na włosach Sowy. Dziewczyna strąciła ją niecierpliwym ruchem. Podparła się pod boki i głęboko westchnęła.
– Ooo, ile tu miejsca! – od strony drzwi wejściowych zabrzmiał wesoły głos. Senny nastrój martwego poddasza prysnął w jednej chwili, gdy na zakurzoną scenę wkroczyła Mania. – Wygląda bardzo obiecująco.
– Tak? A co ci obiecuje ten strych?
Zaraz za nią pojawił się Kuba. Zamknął drzwi i rozejrzał się wokół z aprobatą.
– Mi? Nic. Sowie za to może obiecać naprawdę wiele.
– Strasznie tu dużo niepotrzebnych rzeczy – Aleksandra ruszyła w stronę sąsiadów. Po drodze dotknęła zwisających z belki lampek. – I takich, które być może się przydadzą.
Mania podniosła z ziemi ceramiczny dzbanek z węgierskiej kolekcji pamiątek babci. Dmuchnęła na niego a szara warstwa kurzu zawirowała w powietrzu, na powierzchni naczynia ukazały się brązowe wzorki.
– Dokumenty poszły, więc teraz tylko czekać na decyzję o przyznaniu własności – Kuba z uśmiechem dotknął drewnianego słupa, podtrzymującego konstrukcję dachu. – Kiedy zapadnie, możesz tu budować swoje San Francisco.
– Strasznie dużo roboty – westchnęła Sowa. Obserwowała Manię, która odłożyła już dzbanek i teraz oglądała ogromny, kryształowy wazon. – Nie wiem, czy znajdę na to siłę i kasę.
– Znajdziesz.
Mania odstawiła kryształ na miejsce. Podeszła do Sowy i Kuby, wyciągnęła w przód obie dłonie, jakby chciała jej coś ofiarować.
– Masz mój miecz.
Kuba przykucnął.
– I mój topór – dodał zmienionym tonem, gładząc się po brodzie bez zarostu.
– No z taką drużyną… – Sowa roześmiała się na ten widok. – Będzie nas to wiele kosztowało, kochani. Dostosowanie tego strychu do hostelowych warunków to jakieś sto dwadzieścia trzy lata remontu.
– Niewątpliwie – Mania ruszyła dalej zwiedzać obszerne zakamarki poddasza. Po chwili znikła za regałem pełnym figurek, świeczników, lamp i pudeł z ozdobami choinkowymi.
Drzwi na strych otworzyły się po raz kolejny. Przez próg przestąpiła Gosia, ubrana w jesienny płaszczyk.
– Hej, dopiero co wróciłam z pracy i nie było was w domu. Nikogo, w żadnym z domów – dodała, widząc Kubę obok Sowy. – Pomyślałam, że skoro wczoraj o tym gadaliśmy i mieliście razem ogarnąć dokumenty, to pewnie teraz buszujecie tutaj.
– Ale piękne. Ale brzydkie. Ale jednocześnie wspaniałe! – rozległo się zza szafy.
– O, Mania. W każdym razie… – Gosia zatrzymała się przy swojej przyjaciółce. Spojrzała na nią z uśmiechem. – To będzie wspaniałe miejsce. Ludzie będą chcieli tu przyjeżdżać. Czuję to.
– Ja póki co czuję zupełnie coś innego niż możliwości – Sowa omiotła wzrokiem krzyżujące się nad jej głową belki. – Mam z tym strychem bardzo konkretne wspomnienia. Czasem tak macie, że wydarzenia stapiają wam się z przestrzenią i z tym, co wtedy czuliście?
– Zawsze! – zawołała zza stosu pudeł Mania.
Kuba wzruszył ramionami.
– To wydaje się całkiem logiczne. Ale też przejściowe. Choć jeśli emocje są silne, mogą na zawsze jakieś miejsce dla nas naznaczyć.
– Ten strych był dla mnie bardzo trudnym miejscem. Serio. Ale też takim, dzięki któremu coś w sobie uwolniłam.
Mania wyszła w końcu zza szafy z małą wyszczerbioną filiżanką w ręce. Na nosie miała plamę czegoś szarego a we włosach pajęczynę.
– Bardzo dobrze – powiedziała zdecydowanym tonem. – Sowa, nie masz dzisiaj pierwszego spotkania? Która godzina?
– Siedemnasta trzydzieści – Gosia sprawdziła szybko i strzepnęła z ramienia przyjaciółki kilka paprochów.
– To muszę lecieć – Sowa uśmiechnęła się nerwowo. – Bo mi zaraz tramwaj odjeżdża. Proszę, tu macie klucze, bawcie się dobrze w wyobrażanie sobie hostelu.
Kuba odebrał od sąsiadki ciężki pęk kluczy i zasalutował. Aleksandra ruszyła szybkim krokiem w stronę wyjścia.
– A dokąd idziesz?
Sowa odwróciła się w progu. Lekko uniosła podbródek. Sama nie wiedziała, czy ta zmiana zaszła w niej powoli, systematycznie jak kiełkujące nasionko, czy raczej skokowo. Mogła jednak z całą pewnością stwierdzić, że nie jest już ani naiwną trzynastolatką stęskniona za rodziną, ani wściekłą maturzystką zostawioną przez krewnych z wielkim spadkiem.
Na świecie miała właśnie to miejsce – swoje mieszkanie na Chopina a teraz również strych. W blasku słońca, pośród nikłych podmuchów z uchylonego okna, tańczył kurz, zostawiony na sprzętach przez czas. Pośrodku, pomiędzy wyszczerbionymi talerzami a zakurzonymi pudłami stali jej przyjaciele, gotowi pomóc w realizacji nowego marzenia. Przyszedł czas, by tę przestrzeń odmienić na lepsze.
A ona, Sowa, też musiała nadążyć za zmianą.
– Idę na terapię – powiedziała głośno.