W autobusie, czytając list po raz pierwszy, Karolina słyszała jak krew szumi jej w uszach, a obie dłonie lekko drżały. Teraz, gdy wyjęła go z koperty drugi raz i w świetle małej lampki patrzyła na każdy akapit po kolei, była zupełnie spokojna. Choć uważnie analizowała wszystkie słowa, uśmiechała się pod nosem. Z tyłu kartki, na wysokości prośby o ponowne spotkanie dziewczyna dostrzegła zamazany numer telefonu z dopiskiem, którego nie była w stanie rozczytać. Obok widniała tłusta plamka, jakby kapnął w tym miejscu wosk ze świeczki.
Karolina dobrnęła w skupieniu do końca i prychnęła. Dźwięk zdawał się wyjątkowo głośny w ciszy klasztornego wieczoru. Złożyła list. Schowała go z powrotem do koperty. Stała przez chwilę z jedną ręką na parapecie, w drugiej trzymała przesyłkę z Kirgistanu. Patrzyła prosto na zieloną masę świerków porastających pagórek, na który wychodziło okno jej pokoju. Bezwiednie gładziła kciukiem brzeg koperty.
“Co za koleś.” – pomyślała. Gdzieś za uchylonym oknem zaczął szczekać pies, a w ślad za nim odezwał się z alarmem drugi. “To zupełnie nie brzmi jak przeprosiny. Ani w ogóle jak coś, do czego warto wracać. – przeniosła wzrok z zielonych drzew na list. – Dobrze, że tyle czekałam z przeczytaniem. Gdybym zrobiła to od razu, pewnie nie byłabym taka… świadoma.”
Ktoś zapukał do drzwi.
– Proszę – powiedziała po niemiecku Karolina, odwracając się w stronę wejścia.
W progu stanął wysoki, brodaty mężczyzna w okularach. Choć był ubrany w koszulę i długie spodnie zupełnie nie przeznaczone do pracy, na jednej z nogawek Karolina zobaczyła świeżą białą plamę, jakby zahaczył nogą o wiadro z gipsem albo wapnem.
– Witamy w klasztorze świętego Trudperta – powiedział z powagą. Ukłonił się na przywitanie, a dziewczyna podeszła i uścisnęła jego wyciągniętą dłoń. – Jestem Gianni, prowadzę ten projekt, więc ze wszystkimi najważniejszymi pytaniami możesz śmiało się do mnie zwracać. Widzę, że już któraś z sióstr zaprowadziła cię do pokoju.
– W zasadzie zrobił to ogrodnik, który przy wejściu przekazał mnie jednej z dziewczyn… Irene? Chyba miała tak na imię, ale nie wyglądała na zakonnicę. I z tego co mówiła, to z nią tutaj śpię.
– No tak, tak – Gianni uśmiechnął się przepraszająco. – Za chwilę zaczynamy kolację. Zapraszam do wspólnego stołu.
– Dzięki. Chętnie coś zjem i poznam was wszystkich.
Zanim opuścili razem pokój, Karolina rozejrzała się wokół siebie, chcąc zostawić przeczytany list. W pobliżu drzwi nie było jednak żadnego stołu ani szafki. Zobaczyła obok nieduży śmietnik. Wiedziona jednym ze swoich impulsów, dziewczyna wrzuciła list do kosza. Nie oglądając się za siebie zamknęła drzwi i poszła za Giannim klasztornym korytarzem.
Pierwsze dni w Szwarcwaldzie zlały się Karolinie w maraton zdziwień i zapamiętywania klasztornych ścieżek oraz imion. Choć uczestnicy projektu pochodzili z różnych krajów i oczywiście nie byli do siebie podobni, notorycznie myliła ich ze sobą.
– Ty to chyba jesteś jeszcze zmęczona podróżą, co? – śmiała się Irene, wskakując lekko na pierwsze szczeble drabiny.
– Jestem – potwierdziła Karolina.
– Uważaj w takim razie, żeby nie zlecieć na dół!
Codziennie rano wszyscy wspinali się na rusztowanie rozstawione w głównej nawie kościoła, by przywracać świątyni dawny blask. Promienie słońca miękko wpadały przez duże okna i rozświetlały jasne sklepienie, ozdobione białymi dekoracjami. W kilku miejscach, w ramach utworzonych przez wypukłe ornamenty, ciemnym kłębowiskiem kolorów odcinały się freski, przedstawiające historię świętego. Malowidłami zajmowali się Hanka i Kris – najbardziej wykwalifikowani uczestnicy projektu, którzy ukończyli konserwację malarstwa, a na miejscu pracowali już od miesiąca.
– Najgorsze, że my nie tylko malujemy, ale nawet mieszkamy w kościelnym budynku – narzekała Hanka. Ręką pokrytą od ramienia do łokcia tatuażem w kwiaty sięgnęła do kieszeni po zapalniczkę. Zapaliła papierosa. Siedzieli przy wejściu do klasztornego ogrodu, gdzie w jeden z ostatnich ciepłych dni pili kawę z termosu i jedli podwieczorek pomiędzy godzinami pracy. – Nie mam nic do obrazów, rzeźb ani kościołów, uwielbiam je oczywiście. Ale ani imprezy zrobić, ani wieczorem posiedzieć, nawet zapalić normalnie nie można…
– Nigdzie byś tutaj nie mogła zapalić, skarbie – odpowiedział Theo. – Nieważne, czy w hotelu, czy w klasztorze.
Karolina patrząc na patykowate ciało Theo nie mogła wyzbyć się wrażenia, że jego androgyniczność jest przemyślaną kreacją. Jako najmłodszy ze wszystkich usilnie starał się nadać swojej dwudziestoletniej osobie jak najwięcej charakteru. Cichym, aksamitnym głosem nazywał wszystkich “skarbami”.
– Dobrze, że zawsze można napić się piwka w gasthausie naprzeciwko! – oznajmił radośnie Calin. Siedział na ziemi skrzyżnie, a na jego nogach ułożył się jeden z klasztornych kotów, które biegały pomiędzy budynkami swobodnie i z ufnością dawały się wszystkim głaskać. Rude, długie włosy związane w kitkę i broda mężczyzny pasowały do pomarańczowej sierści śpiącego zwierzęcia, jakby kotek był nieodzowną częścią barczystego Calina. – Nie ma co narzekać!
– Dobrze, że przyjechałaś, przynajmniej będzie jakaś odmiana – Hanka spojrzała na Karolinę z ciekawością. – Co cię tu przygnało?
– Znajomy, którego spotkałam w Kirgistanie przekazał informację, że szukają kogoś do projektu – Karolina przerwała na chwilę, gdy padły ze strony grupy wypowiadane z entuzjazmem słowa zbliżone do “ooo, w Kirgistanie”. Pokrótce wytłumaczyła co robiła w krainie gór i koni, a także jak z niej wróciła. – A teraz nie mam w Polsce ani studiów, ani pracy. Pomyślałam, że to może być niezła przygoda, posiedzieć z wami na rusztowaniu. Kocham zabytki, chcę w nich spędzać czas, nie umiem zawodowo robić nic oprócz tego. No i lubię gadać w różnych językach, chodzić po górach…
– Kris, będziesz miał wreszcie kogoś do pary! – zawołał Calin. Przestał na chwilę głaskać rudego kota i pokazał na trzymającego się nieco z boku chłopaka w zapiętym pod szyję polarze. Kris skinął głową bez słowa, ale uśmiechnął się do Karoliny. – On zawsze chce nas ciągać po szlakach, już mamy go dosyć.
– Na rusztowaniu dość się można namęczyć – odezwała się Hanka. Zgasiła papierosa w szklanej popielniczce stojącej na stoliku. – Ja bym się w końcu wybrała się porządnie wytańczyć do miasta. Na wycieczkę do Fryburga albo Bazylei chyba dasz się namówić, co?
– Jasne – odpowiedziała od razu Karolina. Patrząc po kolei na każdego z nowych znajomych poczuła znajome mrowienie w sercu połączone z szumem w głowie, które podpowiadały, że podróżą do Szwarcwaldu otworzyła sobie kolejne drzwi w nieznane. – Czuję się, jakbym w najbliższych miesiącach mogła robić wszystko, czego wcześniej nie robiłam.
Nareszcie wiem co było w liście 😉 i na szczęście trafił on w odpowiednie miejsce 😉