57. Muzyka w ciemności

Sowa z głową opartą na ręce przyglądała się ciemnemu wnętrzu pubu. Nie różnił się prawie niczym od standardowych miejsc, gdzie w toruńskich piwnicach w obrębie Starego Miasta można było usiąść i zatopić się w wieczorne rozmowy, zagrać rzucając lotkami do tarczy, poczekać na kogoś przy wejściu paląc papierosa, a może nawet wybrać się na randkę i pomalować oczy tak, żeby w półmroku wydawały się ogromne i tajemnicze. Stojące pod ścianą instrumenty i mikrofony były zużyte. Wyglądały razem jak łupy zgromadzone w pomieszczeniu przez jakiegoś wybrednego, wielkiego chomika. Gosia oparta ramionami o blat baru usiłowała dogadać się z osobą o trudnej do określenia płci, która ścierką wycierała szklane kufle. Po kilku długich chwilach młoda dziennikarka wróciła do stolika Sowy z kwaśną miną. 

– I jak? Będzie tu dzisiaj ten człowiek, z którym masz rozmawiać?

– Nie wiadomo – westchnęła brunetka, siadając na skrzypiącym krześle. Sięgnęła po telefon, żeby sprawdzić godzinę. – Nieprzewidywalni muzycy. Grać zaczną za jakąś godzinę, może przed występem mi się uda. 

– No to czekamy.

– Chcesz piwo?

– A weź mi jedno. Ciemne. 

Sowa leniwie obserwowała pary i grupy przyjaciół krążące po pubie. Oczy trochę jej się kleiły, co chwilę wzdychała głęboko. W zasadzie prawie nie zdawała sobie sprawy z tego, gdzie jej przyjaciółka wyciągnęła ją na wieczór. 

– Siedem nieszczęść.

– Słucham? – Aleksandra podniosła nieco głowę i wzięła od Gosi pełen kufel.

– Wyglądasz jak siedem nieszczęść.

– Nic nie poradzę.

– Ale coś się dzieje? – Gosia usiadła tak, by mieć na oku instrumenty pod ścianą. – Przez ostatni tydzień ledwie się widziałyśmy, tak dużo czasu spędzałaś sprzątając ten strych, a ja stale w radiu…

Sowa oparła się mocniej na ręce i napiła piwa. 

– Zaczynam się poważnie zastanawiać, czy ten hostel to jest dobry pomysł – odparła bez energii. – Wszystko co mam stawiam na jedną kartę,  poświęcam cały czas, bardzo mnie ten projekt ekscytuje, ale wysysa ze mnie całą energię.

– Właśnie widzę.

Do pubu razem z podmuchem zimnego powietrza weszło dwóch mężczyzn ubranych w grube kurtki. Jeden z nich miał w futerale jakiś wielki instrument, prawdopodobnie kontrabas. W ciasnym przedsionku zajęli całą przestrzeń, a ich wesołe głosy przebiły się nawet przez gwar i muzykę płynącą z głośnika. Gosia odwróciła się w ich stronę jak jastrząb polujący na ofiarę. 

– To chyba on – powiedziała powoli. – Ten w kaszkiecie.

Do środka znów wpadł podmuch zimna i do przedsionka prawie wepchnęła się ze śmiechem wysoka kobieta w czerwonym płaszczu. Całe towarzystwo przesunęło się bliżej stolika zajmowanego przez Sowę i Gosię. Procedury powitania i rozbierania się z kurtek dały młodej dziennikarce czas, żeby uważniej przyjrzeć się muzykom. Dziewczyna precyzyjnym ruchem sięgnęła do torby, sprawdzając czy ma na pewno zabrała ze sobą sprzęt do nagrywania. 

– Sowa, to ty? 

W połowie ściągania czerwonego płaszcza wysoka kobieta wbiła wzrok w Aleksandrę. Przez chwilę obu brakowało pewności, czy się znają. 

– Michalina! – Sowa w końcu uśmiechnęła się szeroko, gdy widok futerału z instrumentem oraz długi nos osadzony w pociągłej twarzy połączyła ze swoimi wspomnieniami ze szkoły muzycznej. – Grasz tu dzisiaj? 

– Tak, czasem mi się zdarza – Michalina rozejrzała się po przyciemnionej sali okiem osoby, która bardzo dobrze zna każdy kąt. – Po pierwszym secie przysiądę się na pogaduchy, nigdzie mi nie uciekaj, dobra?

– Jasne. 

– Idę polować – rzuciła krótko Gosia ze wzrokiem utkwionym w kontrabasie. Wstała od stołu. Podeszła pewnym krokiem do mężczyzn montujących się na prowizorycznej scenie. 

Sowa przez następną godzinę dochodziła do wniosku, że najlepsza strategia to odpuścić wszelkie myśli o hostelu. Wpatrywała się w muzyków grających na żywo, a jednocześnie  z głębi pamięci wywoływała wspomnienia związane z wysoką Michaliną, która na saksofonie grała najlepiej ze wszystkich. Gosia przed występem przepytała kontrabasistę z ostatniego tournee po Polsce – zdobyła swój wymarzony dźwięk, który jutro miała przycinać w pracy. Teraz razem z Sową siedziała nad połową wypitego piwa, wpatrzona w muzyków. 

Po pierwszym secie Michalina spełniła swoją obietnicę. Dwaj mężczyźni zostali pod ścianą wśród instrumentów, a ona zostawiła saksofon i podeszła do stolika zajmowanego przez dziewczyny.

– No, to nadrabiamy… ile lat? – zaczęła wesołym tonem, siadając na krześle obok Sowy.

– Nie licz nawet.

– Sowa, zostajesz dłużej? 

Aleksandra kiwnęła głową twierdząco. 

– Ja was muszę przeprosić, dziewczyny, ale będę spadać – Gosia podniosła się powoli. – Jutro mam od szóstej zmianę w radiu…

– Poważna pani redaktor – Sowa pokazała ręką na przyjaciółkę. – Bez niej nie puszczą nawet reklam.

– Dobra, dobra. Śmiej się. Ja serio muszę iść spać. Trzymajcie się!

Aleksandra z uśmiechem odprowadziła wzrokiem Gosię do drzwi. 

Rozmowa z koleżanką ze szkoły wywołała w Sowie same dobre emocje. Na ostatnim spotkaniu z terapeutą dostała zadanie domowe, by szukać takich momentów, które dają jej poczucie bycia osadzoną w dobrej rzeczywistości. W ciemnym pubie, gdzie tylko przytłumione światło pełzało po oparciach krzeseł i ramionach ludzi, w towarzystwie Michaliny, rozmawiając o muzyce, patrząc jak ktoś stroi gitarę, a ktoś inny po prostu siedzi przy stoliku z zamkniętymi oczami, poczuła więź ze światem.
Na pytanie o to, co teraz robi, dziewczyna pokrótce opowiedziała historię zarabiania jako piosenkarka w weselnej kapeli oraz pierwsze trudności związane z planowanym hostelem na Chopina.

– Jeszcze raz powtórz, kochanie, jak się nazywa ten prawnik?

– Kamil Dobkowiak.

Michalina usilnie starała się zrobić tajemniczą minę.

– To może nie być taki zły człowiek – rzuciła lekko. – O, chłopaki mnie wołają do grania. To co, wrócę do ciebie po następnym secie? 

– Nie, przepraszam cię, też już muszę iść – Sowa spojrzała na zegarek. – Ale super było się zobaczyć, nawet na tak krótko.

– Wpadnij w następny wtorek – powiedziała saksofonistka z uśmiechem. – Obiecuję ci, że jak zostaniesz na jam session, to jeszcze sobie pośpiewasz z nami!

 

Trochę za namową terapeuty, trochę Michaliny, a trochę słuchając własnej intuicji Sowa postanowiła wpaść do pubu tydzień później. Zabrała ze sobą Manię i Kubę, którzy przez cały wieczór narzekali na swoich studentów. Przestali dopiero, gdy muzycy zaczęli grać, a po kilku kawałkach państwo doktorstwo już śpiewali razem ze wszystkimi hymny rockowych zespołów i zupełnie zapomnieli o tym, że ktoś życzył sobie przeniesienia zaliczenia przedmiotu z tak błahego powodu jak zajęcia jogi. 

– Idę zapalić – powiedziała Sowa do Mani, która klaskała w rytm piosenki.

Dziewczyna przecisnęła się przez kilkuosobowy tłumek przy wejściu. Po wąskich stopniach wspięła się na chodnik. Stanęła parę kroków od drzwi. 

W ciemności jesiennej nocy latarnie mdłym światłem kruszyły szarość i granat otoczenia, zamieniając ją w ciemnobrązowe i bure odcienie, gdzieniegdzie ozdobione elektrycznym szyldem sklepu albo prostokątem okna. Sowa zaciągnęła się ostatnim z limitu swoich trzech papierosów dziennie. Miała wrażenie, że nie tylko słyszy muzykę dobiegającą spod ziemi, ale że bruk pod jej stopami lekko drży. 

– Dzień dobry, a właściwie dobry wieczór! – usłyszała nagle melodyjny głos tuż przy swoim uchu. – Witam właścicielkę najpiękniejszej kamienicy w tym niespecjalnie okazałym mieście!

Odwróciła się gwałtownie. Przy wejściu do pubu stał uśmiechnięty od ucha do ucha mecenas Kamil Dobkowiak z futerałem na jakiś instrument przewieszonym przez ramię. W jasnym płaszczu, z ułożonymi włosami i butami błyszczącymi jakby nigdy nie dotknęły chodnika, wyglądał jak uosobienie stylu. Sowa ze zdumieniem podała mu rękę. 

– Grasz? Czy spotykasz się tutaj z klientem?

– Po godzinach nie załatwiam spraw zawodowych, więc jeśli masz ochotę o cokolwiek mnie zapytać, odpowiem ci tylko, że życie jest nowelą. To co, widzimy się w środku? – wyciągnął rękę w kierunku klamki od drzwi.

– Ja też już idę – rzuciła niedopałek do popielniczki ustawionej na chodniku. Podążyła za uśmiechniętym mecenasem. Poczuła zapach jego dobrych perfum, który razem z wilgocią i zimnem jesiennego wieczoru zlał jej się w jedno dojmujące wrażenie.

Sowa myślała, że obecność bezczelnego prawnika będzie ją drażnić i przypominać o spadku oraz sprawach do załatwienia, ale na szczęście okazało się, że tak nie było. Po występie muzyków, wspólnym wypiciu piwa oraz rozmowach z Michaliną, Sowa znów na chwilę zapomniała o ciężarze swoich planów. Mania i Kuba ze zdartymi od śpiewania gardłami pożegnali się z Aleksandrą koło północy. 

Po kilku utworach granych w trakcie jam session Kamil zdecydował się w końcu otworzyć swój futerał.

– Klarnet! – roześmiała się Sowa, widząc co wyciąga z wnętrza czarnego pudła. 

– A jak! – zawołał wesoło mecenas. Podwinął rękawy idealnie wyprasowanej koszuli. Policzki zaczerwieniły mu się od ciepła, radosne iskry zapaliły w oczach, całym ciałem szykował się do grania. 

Michalina ustąpiła Kamilowi miejsca na scenie i przysiadła się do Sowy. Jeden utwór po drugim muzycy grali z zapałem, a tłum w pubie nieco się zmieniał, zgodnie z odwieczną mechaniką wymiany gości w nocnych lokalach. Dochodziła druga trzydzieści, kiedy w końcu chłopak zmęczony usiadł obok koleżanek. Kolejną godzinę trwały roszady na scenie, radosne wycie szlagierów przeplatało się z melancholijnymi melodiami bez słów, granymi przez gości pubu – profesjonalnych muzyków lub amatorów. W trakcie którejś piosenki koło trzeciej czterdzieści pięć mecenas Kamil Dobkowiak zaprosił Sowę do tańca. Niewiele myśląc dała się porwać. Było jej tak ciepło, że najpierw zdjęła sweter, potem koszulę, a na końcu nawet buty. W samym podkoszulku i getrach podskakiwała na deskach parkietu do muzyki. Tłum znikał osoba po osobie, teraz w sali więcej stolików było pustych, niż na samym początku. Ostatni goście wychodzili, żegnani dźwiękami instrumentów. Choć Michalina i Kamil namawiali ją, Sowa nie odważyła się tamtej nocy podejść do mikrofonu. Chciała dziś być odbiorcą, nie twórcą. Miała puste przestrzenie w sobie, które tylko czekały na noc taką jak ta – kiedy można odpuścić sobie kalkulację i martwienie się.

O godzinie czwartej trzydzieści trzy siedzieli z Kamilem, Michaliną, klarnetem i saksofonem na schodkach zaraz przy wejściu do pubu. Barmanka wygnała ich za drzwi. Choć potraktowała ich niezbyt przyjaźnie, w świetnych humorach palili papierosy. 

– Skoro jest rano, to mój pierwszy z trzech na dziś – powiedziała Sowa, machając fajką w powietrzu.

– A takie się liczą? – mecenas machnął w stronę Aleksandry charakterystycznie pachnącym skrętem. – Chcesz?

– Nie, dzięki.

– Ona się wystarczająco dzisiaj nabawiła dobrych emocji – Michalina położyła rękę na ramieniu koleżanki. – To co? Sowa, kochanie. Widzimy się w przyszły wtorek?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *