67. Orion

– Kim właściwie jest ta twoja koleżanka? – zapytał Kris, poprawiając pasek zapakowanego po brzegi plecaka.

– Ma na imię Valeria. Znamy się ze studiów, przyjechała do Polski na Erasmusa i obiecałyśmy sobie, że jeszcze się zobaczymy – Karolina odblokowała telefon. Sprawdziła jeszcze raz, czy przypadkiem nie przyszła jakaś nowa wiadomość. – Potem wróciła do Hiszpanii, pracowała na jakiejś ekologicznej farmie, jeździła po Afryce stopem i w końcu kupiła sobie vana. Teraz mieszka w nim z dwoma psami.

Kris schował zmarznięte ręce do kieszeni. Od pół godziny stali we dwoje na przystanku, robiło się coraz zimniej, a pod ponurym niebem w ciemności znikały powoli wzgórza Szwarcwaldu pokryte cienką warstwą śniegu. 

– Może coś ją zatrzymało?

– Nie wiem, nic nie pisze…

Chwilę później zza zakrętu wyłonił się żółty Volkswagen Transporter z naklejoną na masce psią łapką. Terkocząc i prychając auto zatrzymało się w zatoczce przystanku, na którym czekali Karolina i Kris. Dziewczyna podeszła do drzwi, żeby je otworzyć. Z siedzenia pasażera spojrzał na nią w dół łaciaty pies o jednym oku błękitnym, a drugim brązowym. Znad psiej sylwetki wynurzyła się dziewczyna z ciemnymi dredami.

– Wsiadajcie, szybko! 

Kris zaraz za Karoliną wspiął się na pokład żółtego wehikułu, który wydawał głośne dźwięki niezależnie od tego, czy było się na zewnątrz, czy wewnątrz. Pies zeskoczył na tył, a oboje nowych pasażerów znalazło swoje miejsce z przodu. Kris zamknął drzwi, Valeria ruszyła naprzód. 

Zwisający z lusterka łapacz snów pełen piórek i koralików poruszył się w prawo i w lewo, gdy van włączał się do ruchu.

– Coś się stało, że tak późno dotarłaś?

– O, spóźniłam się? – Hiszpanka spojrzała na zegar w desce rozdzielczej. Przepraszająco machnęła ręką. –  Miałam problem, żeby wyjechać z poprzedniego noclegu jak sypnęło śniegiem. Ale już wszystko dobrze. Droga przed nami, chmury nad nami, wszystko będzie dobrze!

– Cześć, jestem Kris – chłopak wychylił się do przodu i przywitał z uśmiechniętą dziewczyną kierującą pojazdem. – A dokąd właściwie jedziemy? Karolina tylko mówiła, że spotkać się z jakimiś ludźmi…

– Tak, jedziemy na polanę pośrodku niczego. Dokładnego adresu nie pamiętam, ale mam tu wklepany w nawigację – radość Valerii kontrastowała teraz z wyrazem twarzy Krisa. – Spotkamy się ze znajomymi, których ostatni raz widziałam w Afryce i ich rodziną. Będzie para cyfrowych nomadów z Niemiec, małżeństwo pracujące zdalnie jako obsługa IT oraz ich kuzynka z dziewczyną. One też mają psa, nie mieszkają cały rok w kamperze jak ja, ale wynajęły sobie na dwa tygodnie. Są chyba… Piosenkarkami? Nie wiem, w każdym razie zajmują się muzyką. 

– To wesoło – podsumował Kris, wpatrzony w krętą drogę wijącą się pomiędzy świerkami.

Pod zachmurzonym niebem było tak ciemno, że po dotarciu na miejsce nie od razu zauważyli stojące niedaleko zjazdu z drogi dwa kampery. Valeria podjechała bliżej nich i zaparkowała tak, by z trzech stron osłonić od wiatru miejsce pomiędzy samochodami.  Razem z dwoma wesołymi psami wysiadali z żółtego volkswagena prosto w śnieg. 

– Witajcie, kochani! Jesteśmy! – zawołała głośno Hiszpanka. Ruszyła w stronę dużej kobiety, która wieszała pomiędzy dwoma samochodami długi sznur choinkowych lampek. 

– Valeria, słońce południa! – odpowiedziała jej radośnie. Przytuliły się serdecznie. – Jak droga, wszystko w porządku? 

– Tak, spokojnie przejechaliśmy przez te wszystkie zakrętasy. 

Karolina wychwyciła krzywy uśmiech Krisa, który na większości górskich pętli wstrzymywał oddech, pewien, że stoczą się zaraz do rowu razem z cygańskim vanem Valerii. Chłopak przysunął się blisko koleżanki i ledwie słyszalnym głosem zapytał:

– Myślisz, że w ogóle tu pasujemy? Ja nie wiem, czy to był dobry pomysł.

– To wspaniale. Mamy drewno, mamy grilla, zaraz wstawiamy kociołek z warzywami i będzie cudowna wyżerka. Witajcie w naszej dziwacznej rodzinie, jestem Luisa – gruba kobieta z uśmiechem zwróciła się do Karoliny i Krisa. Podali sobie ręce. – Może z początku wyda wam się to wszystko nieco oderwane od rzeczywistości, ale zapewniam was: nie ma bardziej prawdziwych wieczorów, niż te pod gołym niebem przy ognisku. 

Początkowo nieco wycofani, oboje włączyli się w przygotowania do uczty. Kris pomógł rąbać drewno, co nieco go rozgrzało i wypogodziło mu nastrój. W tym samym czasie Karolina rozgościła się już w kamperze, którym przyjechały rozśpiewana kuzynka Luisy i jej dziewczyna. Zaprosiły ją do środka bez możliwości odmowy, od razu wręczyły parujący kubek grzanego wina. 

– Ależ tu macie ładnie – Polka rozglądała się po eleganckim, czystym i jasnym wnętrzu wozu. Zdawało się, że magicznie przeniosła się z leśnej polany do niewielkiego, gustownie urządzonego mieszkanka. 

– Miałyśmy szczęście, że taki model nam się dostał. Czysty przypadek. Akurat w wypożyczalni nie mieli czegoś gorszego i zgodnie z umową musieli nam dać cokolwiek, czyli tę limuzynę – odpowiedziała Mia, jedna z muzykalnych dziewczyn. Z wielkim cebulastym kokiem na głowie przypominała Karolinie Sowę, choć jej życiowa energia była zupełnie inna. – Nie narzekamy. Anna! – zawołała w stronę kokpitu kampera. – Chodź już, co się tak guzdrasz?

– No szukam ukulele przecież – odezwał się stłumiony głos zza ścianki oddzielającej front od tyłu samochodu. Po chwili potargany rudzielec wynurzył się z instrumentem w ręce. – Teraz możemy iść. Jeszcze Rico. Rico, Rico! Chodź!

Buldożek usłyszawszy swoje imię, zeskoczył z podestu, gdzie miał posłanie. Ubrany w puchowy kubraczek, w radosnym marszu w stronę wyjścia z samochodu, zahaczył o nogę Karoliny. Zdezorientowany usiadł na zadku i okrągłymi oczami szukał przyczyny swojego niepowodzenia. Polka pochyliła się nad zwierzątkiem. Dała mu powąchać swoją rękę. 

– Jest już trochę stary, powoli ślepnie – powiedziała z czułością Mia. Podniosła pieska z podłogi, żeby nie musiał z dużej dla niego wysokości skakać w dół wychodząc z samochodu. – O, już rozpalili ogień.

Wieczór rozpoczęli od pysznego kociołka z jedzeniem, świeżego chleba, topionego sera i gorącej herbaty oraz grzańca. Chmury nad ich głowami zaczęły powoli się przecierać, a mrok jeden po drugim zaczynały zdobić srebrne punkty gwiazd. Każdy z uczestników spotkania opowiadał niezwykłe historie o swoim życiu, śmiali się i tłumaczyli sobie nawzajem w rodzimych językach co kto zrozumiał, gdy nie potrafili dokładnie opisać swoich przygód. Mimo, że widzieli się pierwszy raz od dawna lub w ogóle pierwszy raz, Luisa razem z mężem ubranym w wesołą czapkę z pomponem i grube okulary roztaczała aurę mamy-kwoki, która kocha wszystkie swoje małe kurczaczki. Dbała, by każdy miał co jeść, w zależności od upodobań i potrzeb, podtykała smakołyki pieskom. Jej mąż czuwał nad tym, by ogień płonący pomiędzy ułożonymi przez Krisa kamieniami palił się cały czas zapewniając odpowiednią temperaturę. Psy brodziły nosami w śniegu, szczęśliwe i wolne. Nawet mały Rico usiłował nadążyć za dwoma kudłatymi dzikusami, które razem z Valerią podróżowały żółtym vanem już od roku. 

– Skąd wzięłaś pomysł na takie życie? – pytała Karolina, nalewając znajomej kolejną porcję gorącej herbaty. 

– Sam do mnie przyszedł. Spotkałam tę dwójkę wariatów – pokazała w stronę pary informatyków. –  Jeździłam z nimi przez dwa tygodnie, potem spotkaliśmy się znowu kiedy pracowałam w Andaluzji. Chciałam mieć coś swojego, a nie stać mnie na dom – Hiszpanka siedziała przez chwilę w milczeniu, ściskając parujący metalowy kubek. W tle słychać było jak Anna i Mia stroją instrumenty, które od zimna zmieniły tonację. – Wiesz, czasem żałuję, żę nie mam domu. A potem patrzę na te moje dwa psiaki, wstaję rano zmarznięta, ale wolna i już mi przechodzi.

Kris usiadł obok Karoliny z gitarą w ręce. Polka gwałtownie odwróciła się, zdumiona.

– To twoja?

– Nie, Anny.

– Będziesz grał?!

– Zobaczymy, co pamiętam – uśmiechnął się chłopak, a w jego okularach odbiło się światło ogniska i lampek powieszonych nad ich głowami. 

Dopiero po zaśpiewaniu wszystkiego, co znali, po dzikich tańcach wokół ogniska, gdy w rytm bębnów Valerii Karolina tańczyła radośnie z Luisą, po tym jak udało im się ugasić niewielki pożar na kubraczku Rico, po kilku smętnych piosenkach wywołujących wspomnienia Karolina poczuła w sobie dojmujący spokój. Niebo wypogodziło się, herbata i grzaniec skończyły. Towarzystwo powoli znikało w samochodach. Zaszywali się pod mnóstwem ciepłych warstw, by przetrwać zimną noc. Gasły światła okien. Karolina siedziała blisko gasnącego ognia, opatulona wielkim, wzorzystym kocem. 

– Idziesz? – Valeria razem z jednym ze swoich psów wchodziła do żółtego busa, gdzie Kris już od godziny słodko chrapał. 

– Jeszcze chwilę. Mam porachunki z naturą do wyrównania.

Słuchała ciszy, która nastała po zniknięciu wszystkich ludzi. Gdzieś w lesie trzasnęła gałązka. Zamiast kulić się w sobie z zimna, dziewczyna powoli zaczęła rozwiązywać sznurówki. Zdjęła buty i wyciągnęła stopy w stronę żaru ognia. Po chwili zdjęła też skarpetki. Na tle ostatnich płomyków ciemny kształt jej palców wyglądał jak wycinanka.

Nie chcąc zanurzać nóg w śniegu, stanęła na kamieniu.

Pod bosymi stopami czuła jego szorstkość. W ciszy i ciemności nocy oddawał ciepło nagromadzone od palonego wcześniej w pobliżu ognia. Otulona wielkim wzorzystym kocem dziewczyna stała pośrodku polany pokrytej srebrną warstwą śniegu. Nad jej głową mrugały miriady miriad gwiazd, pośrodku przecinające granatowe niebo arterią Drogi Mlecznej. Tam srebrzyste punkty tłoczyły się i cisnęły jak ludzie na lotnisku w pobliżu bramek, a po bokach, w większym oddaleniu od siebie, po prostu zajmowały się spokojnym codziennym świeceniem. Karolina bezwiednie odszukała wśród nich najpierw Wielki Wóz i Gwiazdę Polarną. Popatrzyła z uśmiechem w stronę rodzinnych Sudetów, a potem z tęsknotą w kierunku Torunia. Jej wzrok zabłądził w okolice Kasjopei, westchnęła głęboko. Ale był też inny gwiazdozbiór, który dziś przyciągał jej oczy swoim pięknem i wszystkie inne wydawały się przy nim całkowicie blade. Lekki podmuch wiatru poruszył frędzlami koca i włosami dziewczyny, gdy spojrzała na ogromnego, jasnego Oriona. Widoczny tylko na zimowym niebie, na zawsze już połączył się w jej głowie z nocą spędzoną na przełęczy wśród międzynarodowej grupy nomadów. Z drżeniem serca Karolina pomyślała, że nie ma przypadków. Kilka splotów wydarzeń przywlokło ją tutaj w dwudziestym piątym roku życia i wszystko wskazywało na jakiś niezwykły ciąg dalszy, możliwy tylko dzięki podążaniu odważnie za wołającym ją głosem. 

“No dobrze, a za co ty będziesz żyła? Co z twoją karierą?” – zabrzmiał w głowie Karoliny głos łudząco podobny do tonu, którym jej mama przywoływała ją do porządku w nastoletnich czasach. Stojąca boso na kamieniu pośrodku zaśnieżonej polany dziewczyna przymknęła oczy i uśmiechnęła się do siebie. “Znajdę sposób, żeby zrobić to wszystko, o czym marzę – postanowiła w duchu. – Będę szukać, aż znajdę.”

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *