Gosia zdjęła słuchawki i powiesiła je sobie na szyi. W przytłumionym świetle lampki stojącej na radiowym biurku zobaczyła, jak Igor rozkłada ręce w geście zrezygnowania. Dziewczyna pokręciła głową.
– Serio?
– No nic na to nie poradzę!
– Igor. Serio? – nachyliła się w stronę monitora i przeczytała dwa wersy piosenki, która wygrała konkurs na świąteczny hit. – “Śniegu padaj, padaj śmiało, ale tutaj cię nawiało”? Czy lepsze jest “Przytul się do mnie mój kocie, nie siedź dziś tyle w robocie, bo Święta, Święta, Święta”?
– Taką piosenkę wybrali nasi słuchacze. Nic nie poradzę na to, jakich mamy słuchaczy.
Redaktor napił się kawy ze swojego kubka. Z premedytacją unikał wzroku młodszej koleżanki. Poprawił dłonią maleńkie bombki na ich mikro choineczce, stojącej pomiędzy monitorami.
– No trudno. Albo grubo, albo wcale – Gosia z powrotem założyła słuchawki, widząc, że zbliża się czas na jej wejście. Ostatnie nuty świątecznej piosenki wwierciły się w jej uszy dźwiękiem kiczowatych, elektronicznych dzwoneczków. – To była zwyciężczyni naszego konkursu, Zuza Woźniak. Możecie być pewni, że jej “Kochany Mikołaju” zabrzmi jeszcze nie raz na naszej antenie. Śnieg również prawdopodobnie pojawi się dziś w naszym mieście, więc jest czego wypatrywać. Prawdziwa zima jeszcze tego popołudnia może dać się nam we znaki. A teraz wszyscy kierowcy, proszę was o uwagę, bo Bartek ma już dla was najnowsze informacje na temat korków na toruńskich drogach.
Czerwona lampka nad jej głową na chwilę zgasła, kolega z sąsiedniego studia przejął głos. Gosia znów zdjęła słuchawki i spojrzała na Igora z wyczekiwaniem. Wpatrywał się w ekran swojego monitora, czytając wypowiedzi słuchaczy na radiowej stronie na Facebooku.
– “Szybko wręczaj nam prezenty, nie bądź znowu taki święty, Mikołaju, Mikołaju, Mikołaju?”
– Gosieńko! – zneicierpliwiony śmiech Igora wypełnił studio nagraniowe, ale natychmiast zmiękł, wtapiając się w ciemne gąbki na ścianach. – Jak masz ochotę pracować dla jakichś wyższych celów kulturalnych, to mamy jeszcze w tym mieście galerie sztuki, teatr i całkiem sporą uczelnię. Trzeba było znaleźć inną pracę, niż paplanie co rano w regionalnej rozgłośni dla zwykłych ludzi.
Młoda dziennikarka machnęła ręką.
– Dobra. Dopóki nie muszę publicznie na antenie przyznać, że ta piosenka jest cudownym, ciepłym hitem i bardzo mi się podoba, to nie ma problemu. Nie będę przecież nawet przeprowadzać wywiadu z tą Zuzą.
Igor o mało nie zakrztusił się pitą właśnie kawą. Bez słowa, powolnym ruchem odstawił kubek na blat biurka. Gosia rzuciła okiem na jego zachowanie i po złośliwym uśmieszku czającym się w kącikach ust poznała, że wpadła jak śliwka w kompot. Jeśli jeszcze nie została oddelegowana do tego zadania, to na pewno będzie.
– Jesteś potworem – powiedziała z przekonaniem. Widząc, że zaraz znów wchodzą razem na antenę, założyła słuchawki i dodała: – Będziesz się smażył w tym kręgu piekła, gdzie w kółko puszczają durne świąteczne piosenki.
Manewr z nalewką zaproponowany przez mecenasa Dobkowiaka w pierwszej fazie negocjacji nie przyniósł pozytywnego skutku. Sowa porozmawiała co prawda ze swoją sąsiadką o starych czasach, powspominały dziadka z czułością, ale nie udało jej się dogadać w sprawie dokumentów własności mieszkania. Nawet nie dotarły do tego tematu. Starsza pani mimo mizernej postury miała mocną głowę, a odzwyczajona od picia Aleksandra jeszcze przez dwa dni po wizycie na Rubinkowie u siostry pani Mularczyk reagowała odruchem wymiotnym na samo wspomnienie słowa “alkohol”. Na domiar złego dziś robotnicy na strychu piłowali, pukali, walili, stukali, wiercili i nie zamierzali przestać aż do popołudnia. Jako właścicielka lokalu i ich pracodawczyni mogła co prawda powiedzieć im, że mają fajrant aż jej przejdzie ból głowy, ale nie chciała powodować kolejnego dnia opóźnienia w kalendarzu prac nad stworzeniem hostelu.
Remont bardzo mozolnie szedł naprzód. Wchodząc teraz na strych można było wyróżnić konkretne pomieszczenia, zlokalizować łazienkę, spojrzeć na światła miasta przez nowe okna. Nerwy Sowy nie spuchły na szczęście od dyrygowania tą orkiestrą majstrów – wynajęta firma solidnie zajmowała się każdym zadaniem, a nadzorujący ludzi pan Witek nie miał żadnej wady oprócz kompulsywnego palenia papierosów i seplenienia. Aleksandra nie wiedziała jak pracownicy z grupy remontowej są w stanie go zrozumieć. Zanosiło się na to, że przed świętami uda się zamknąć ostatni etap remontu i zostanie tylko to, co Sowę przerażało i ekscytowało jednocześnie: urządzanie wnętrza.
Sowa akurat siedziała w kuchni pilnując gotującego się rosołu, z laptopem otwartym na stronie z roletami okiennymi, gdy wściekła jak osa Gosia wróciła do domu po pracy. Głowa jeszcze trochę bolała Aleksandrę, więc dodatkowy tajfun emocji przechodzący z hukiem przez korytarz nie był dla niej niczym przyjemnym.
– Co za podły pacan! Idiota dyplomowany!
– Cześć, Gosiu – rzuciła w stronę wejścia.
– Bałwan okropny, wredny orangutan! – z korytarza dobiegł dźwięk spadającej z szafki torebki. – Aaaa, nienawidzę tego dnia! Jestem głodna, zmarznięta i jeszcze muszę za godzinę jechać do tej idiotki, która ani nie umie śpiewać, ani pisać tekstów!
Młoda dziennikarka weszła do kuchni po kilkunastu sekundach rzucania rzeczy w korytarzu. Przyjrzała się przyjaciółce zatopionej w oglądaniu kolorowych zasłon. Uniosła podbródek w górę, zaczęła węszyć, w końcu jej wzrok padł na garnek czerwieniący się na kuchence.
– Rosół? – zapytała z nadzieją.
– Tak, będzie za jakieś pół godziny. Chyba zdążysz zjeść.
Dziewczyna ciężko usiadła na krześle naprzeciwko Sowy. W ciszy było słychać jedynie jakieś pukanie na strychu, a pomiędzy tymi dźwiękami kroki ludzi na klatce schodowej. Gosia westchnęła głęboko.
Sowa oderwała na chwilę wzrok od komputera.
– Dzisiaj ma przyjechać Stanisław – powiedziała.
– O, faktycznie. To już? – brunetka pokręciła głową z niedowierzaniem. – Grudzień to prawdopodobnie najkrótszy miesiąc w roku. Nie mam pojęcia, kiedy to minęło.
– Ja też.
– Cieszysz się, że Staś będzie tu na dłużej?
Aleksandra uśmiechnęła się. Trudno było jej znaleźć słowa, bo gotowość na jego przyjazd w zmiennych proporcjach mieszała się w niej z obawą. Pozwalała sobie czasem wybiegać myślami w przyszłość, ale trzymała je wszystkie na rozsądnej smyczy – bez przesadnego hasania po zrealizowanych marzeniach.
– Co będzie, to będzie – odpowiedziała w końcu.
Obie przyjaciółki w milczeniu siedziały przy kuchennym stole, każda zanurzona we własnych myślach. Po dłuższej chwili Sowa wstała, żeby doprawić rosół.
– O, pada śnieg – uchwyciła kątem okna płatki wirujące za oknem. – Twoje radio nie kłamało.
– Sowa, Sowa. Obudź się.
Stanisław potrząsnął delikatnie ramieniem dziewczyny, która ubrana w pasiastą piżamę spała mocno pod kołdrą. Przez chwilę nie mogła zrozumieć co się dzieje i dlaczego jakiś wielki facet zimną ręką dotyka jej we własnym łóżku. W ciemności wypatrzyła łysą głowę.
– Obudź się, no dalej!
– Stasiu – wymamrotała Aleksandra. Sięgnęła po leżące na nocnej szafce okulary. – Jesteś wreszcie.
– Musisz się ubrać, wystarczy kurtka – podekscytowany Stanisław uśmiechał się znad szalika. – Obiecuję ci, że nie będziesz żałować.
– Teraz? – Sowa spojrzała na swój telefon, żeby sprawdzić godzinę. – Jest środek nocy.
– Właśnie! Teraz jest najlepiej!
Dziewczyna z niechęcią spojrzała w stronę okna. Pomarańczowa łuna od kilku godzin tworzyła tło dla dachów starego miasta, ale zdawało się, że śnieg już nie pada.
Stanisław podał Sowie sweter leżący na krześle obok łóżka.
– Nie wiem, co kombinujesz – odpowiedziała dziewczyna. – Ale jeśli zmarznę i będzie mi źle, to nie wracasz na Chopina, tylko nocujesz w aucie.
Mężczyzna dalej z uśmiechem popędzał ją, żeby się ubierała. Zeszli na dół, otworzył jej drzwi swojego samochodu. Dopiero po chwili Sowa zorientowała się, że wokół jest dość jasno jak na trzecią w nocy – puszysta warstwa śniegu pokrywała całe miasto. Nienaruszona i dziewicza upiększała wszystko: chodniki, dachy, drzewa, przystanki, auta. Ruszyli spod kamienicy na Chopina po pokrytej bielą drodze.
– Ale jest ślicznie – powiedziała Sowa, gdy mijali Plac Rapackiego i zawracali w stronę Bydgoskiego Przedmieścia. – Dokąd jedziemy?
– Na górkę.
Kilka minut później Sowa wysiadła z samochodu prosto w puchaty, biały dywan przy wejściu do parku. W świetle latarni wydawało się, że śnieg jest różowo – pomarańczowy. Gdzie tylko sięgnęła wzrokiem, skrzyła się kołderka z mroźnych płatków. Aleksandra popatrzyła krytycznie na swoje niezawiązane buty, z których wystawały spodnie od piżamy. Usłyszała, że Stanisław zatrzasnął bagażnik. Kiedy odwróciła się w jego stronę, stał przy aucie szeroko uśmiechnięty, a w ręce trzymał sznurek od drewnianych sanek.
– Siadasz?
Sowa szczerze zdumiała się na ten widok.
– Boże, nie wiem, kiedy ostatni raz byłam na sankach.
– To zapraszam.
Od miejsca, gdzie zostawili samochód, aż do szczytu parkowej górki Aleksandra milczała i w zachwycie chłonęła zimowy krajobraz. Staś ciągnął sanki, szedł przodem. W ciszy nocy słychać było tylko skrzypienie śniegu pod jego butami i ślizganie się metalowych płoz po zasypanym chodniku.
Dojechali. Mężczyzna usiadł za Sową na sankach, które natychmiast przechyliły się do przodu. W akompaniamencie radosnych pisków i krzyków zjechali w dół, kończąc oczywiście w głębokiej zaspie. Otrzepali się, podbiegli na szczyt górki i zjechali jeszcze raz. Potem jeszcze raz, zawsze kończąc na boku, plecach, brzuchu albo twarzy. Ich zabawa wytyczyła w nienaruszonej niczym, białej połaci nieregularne ścieżki, po których z zapałem wspinali się znów do góry. Sowa z zadyszką ciągnęła sanki, kiedy poczuła, że Stanisław chwycił brzeg jej kurtki i próbuje ją przewrócić. Broniła się zaciekle, ale nie miała z nim szans – po chwili oboje leżeli na ziemi, cali w białym zimnym puchu. Mężczyzna patrzył z zachwytem na czerwony z zimna nos Sowy, jej mokre rękawiczki i okrągłe okulary, w których odbijało się światło latarni.
– Dzięki, że jesteś – powiedział miękko, a w powietrze uniósł się obłoczek pary.
– Jeszcze raz! – zawołała Sowa. Jednym ruchem ciała podniosła się z ziemi. Niedbale otrzepała kurtkę ze śniegu. – No dalej, kto ostatni na górze, ten jutro robi śniadanie.