Karolina pociągnęła spory łyk grzanego wina z kubka, który przed chwilą wręczył jej Kris. Mroźna pogoda utrzymywała się w Szwarcwaldzie od tygodnia, cienka warstwa śniegu pokrywała wszystko wokół: świerki, drogi, daszki jarmarcznych budek ustawionych wokół kamiennego filaru. Stojąc pod wielkim wiaduktem kolejowym, łączącym dwie ściany wąwozu, Karolina poczuła się nagle malutka i przytłoczona. Wzrokiem odszukała pozostałą część ekipy. Wszyscy uczestnicy konserwatorskiego projektu wybrali się w ostatni weekend przed wigilią na legendarny świąteczny jarmark w Ravennaschlucht.
Radosny śmiech Hanki dobiegł od strony stoiska z bardzo brzydkimi ludowymi wyrobami.
– Kupię to mojej ciotce – machała drewnianym aniołkiem o wykrzywionej twarzy. – Ona zawsze ma taką minę, jak mnie widzi.
– Strasznie to drogie, ale pyszne – zza lewego ramienia Karoliny wynurzył się Calin z naręczem miejscowych wędlin i dwoma słoikami czegoś, co na pierwszy rzut oka przypominało miód, ale równie dobrze mogło być morelowym dżemem. – Byłem chyba na wszystkich stoiskach, gdzie są degustacje. Najgorsze, że też kupiłem wszystko…
– Ale masz jeszcze na bilet powrotny, co? – rozweselona Irene machnęła w jego stronę pustym już kubkiem po grzańcu. – Wydaje mi się, że potrzebujemy uzupełnić płyny.
Karolina niespiesznie podążała za nimi i dopijała resztki swojego wina. Pod wielką choinką obsypaną szczodrze światełkami kłębił się leniwie tłum ludzi. Gdzieś pomiędzy innymi dźwiękami, muzyką, stukotem kół pociągu przejeżdżającego na górze, słyszała głównie niemiecki, ale dało się też rozpoznać inne języki. Bywała nie raz na jarmarku we Wrocławiu – kolorowym, tłumnym, gwarnym i pełnym zapachów – ale ten w Szwarcwaldzie miał zupełnie inny klimat. Ściśnięte w wąwozie sklepiki oraz kramy sprawiały wrażenie naturalnie wyrosłych z ziemi, a nie postawionych na początku grudnia zgodnie z planem lokalnych przedsiębiorców. W kilku miejscach wokół choinki paliły się ogniska, przy których zmarznięci ludzie ogrzewali stopy, patrzyli na siebie z radością i śmiali się pijąc grzaniec. Dzięki mniejszej skali całość była bardziej przytulna, a zamiast agresywnej muzyki gdzieś niedaleko Karolina usłyszała znajomą melodię, przebijającą się przez rozmowy ludzi.
Dziewczyna ruszyła w stronę, skąd dobiegały dźwięki.
“I wish I had a river I could skate away on”…
Stanęła pomiędzy ciepłem jednego z ognisk a budką, gdzie zamontowany był głośnik. Wsłuchała się w melodię tak uważnie, że odcięła od niej w głowie pozostałe dźwięki. Ledwie zamknęła na chwilę oczy, pomyślała o tym, że w Toruniu Wisła na pewno tak jak zawsze przepływa pod mostem. Ciemna woda wiruje, sunie w dal bez zatrzymania, nieubłaganie prze naprzód. Rozedrgane światła i panorama miasta delikatnie drżą, odbite od tej wodnej masy. Nad Toruniem na pewno ciemnieje teraz taka sama noc, jak tutaj. A rzeka płynie i płynie. Nic jej nie zatrzymuje, nic jej nie przeszkadza, ona tylko powoli toczy swoje wody i gdyby jej zabrakło, cały Toruń nie miałby sensu.
Pomyślała ciepło o Sowie i Gosi, które prawdopodobnie jeszcze dzisiaj biegają i załatwiają wszystko co konieczne, by święta odbyły się zgodnie z ich planem. Mama w domu w Szklarskiej Porębie na pewno też szaleje z porządkami i zakupami, tata się na nią denerwuje i mówi, że święta i tak przyjdą. Uśmiechnęła się smutno, otworzyła oczy.
– Karolina, tu jesteś! – uśmiechnięty Kris z zaczerwienionymi policzkami nagle pojawił się obok. – Co tak się zamyśliłaś?
– Tęskno mi.
KIedy wypowiedziała te słowa na głos, poczuła że nie da rady utrzymać emocji na wodzy. Rozpłakała się.
Kris bez namysłu przygarnął ją ramieniem i przytulił mocno, żeby przez grube kurtki poczuła jak najwięcej wsparcia. W międzyczasie udało mu się wyciągnąć z kieszeni chusteczki, wręczył je dziewczynie i nie przestając jej obejmować pokazał jej drewnianego renifera z czerwonym nosem, którego kupił na straganie z miejscową twórczością.
– Dla kogo to? – zapytała pomiędzy wydmuchiwaniem nosa a kolejną falą wzruszenia.
– Dla siostry Grety. Za to, że tak się przejęła moim wegańskim jadłospisem. Kupiłbym jej kolczyki, widziałem bardzo ładne, ale nie wiem, czy siostry noszą takie rzeczy?
– Też nie wiem.
Przez chwilę stali nieruchomo. Karolina nie chciała wypuścić Krisa z objęć, a jemu też za bardzo nie spieszyło się do przerwania tej chwili. Po wiadukcie nad ich głowami przejechał rozświetlony od środka pociąg. Przesuwający się na tle ciemnego nieba rząd prostokątnych okien wyglądał, jakby tylko one przemieszczały się w ciemności nad kamienną konstrukcją.
– Idziemy? Gotowa na więcej wina? – Austriak spojrzał na blondynkę z uśmiechem.
Karolina poprawiła czapkę, wytarła nos, podniosła do góry swój kubek.
– Gotowa.
W progu mieszkania na Chopina razem z Marcinem stała nieznana Sowie osoba. Określenie, że wygląda jak siedem nieszczęść, było niewystarczające. Z chudych ramion dziewczyny zwisała za duża kurtka w kolorze błota. Czapkę, spod której wystawały cienkie, niebieskie włosy, niemal całkowicie nasunęła na oczy. Jedną dłoń miała zabandażowaną, a na policzku widniała rana, jakby ktoś jej twarzą przejechał po asfalcie.
– O, jest was więcej – uśmiechnęła się właścicielka mieszkania, wycierając ręce w fartuch. – Wchodźcie.
– Słońce, przepraszam cię, że nie dałem znać wcześniej – Marcin ledwie zauważalnie popchnął niebieskowłosą w stronę korytarza. Weszli do środka, zamknął za sobą drzwi. – Ale to nagły wypadek.
– Dobrze, dobrze, wszystko opowiecie mi w kuchni – rzuciła lekko Sowa i znikła w jasno oświetlonym pomieszczeniu, wypełnionym zapachami.
Na widok wypielęgnowanego Marcina w eleganckiej marynarce Stanisław niechętnie podniósł się od stołu.
– Przedstawcie się sobie – Sowa mieszała kapustę i jednocześnie drugą ręką gestykulowała w powietrzu. – To jest Staś, to Marcin, a to?
– Olga – mruknęła cicho dziewczyna. Nie podała nikomu ręki.
– Wolicie jeszcze w czymś pomóc, rozgościć się, czy przejść do pokoju, gdzie wszystko przygotowane?
Marcin rozejrzał się wokół niepewnie. Zdawał się być bardzo zaabsorbowany faktem, że oprócz niego przy wigilijnym stole Sowy mają zasiąść też inni ludzie. Aleksandra dostrzegła standardowe początkowe wycofanie Stasia, nerwowość Marcina i typowy młodociany bunt. Mieszanka zaczęła gęstnieć nad kuchennym stołem zanim ktokolwiek odpowiedział.
– Dobra, to zróbmy tak – odłożyła na chwilę łyżkę, którą mieszała kapustę. – Olga, jeśli chcesz po podróży odpocząć, odświeżyć się albo cokolwiek, to czuj się jak u siebie i wybierz gdzie chcesz być. Marcin zostaje w kuchni, żeby mi pomagać w podgrzewaniu i dekorowaniu. Stasiu, będziesz nosił rzeczy na stół.
Z braku lepszych pomysłów wszyscy przyjęli ten podział zadań. Olga opuściła kuchnię bez słowa i zaszyła się w pokoju Sowy. Marcin zdjął marynarkę, założył fartuszek i z radością wykonywał polecenia przyjaciółki.
– W międzyczasie powiem ci, co to za cudo tu przywlokłem – rzucił wesoło, wyciągając pierogi z lodówki. – Spotkaliśmy się parę tygodni temu na manifestacji pod domem ministra. Ktoś ją odseparował od grupy, podarł jej transparent, a jej przyjaciółkę zgarnęła policja i wsadziła do radiowozu. Była taka drobna przy tych bykach policjantach, że aż mi się serce ścisnęło. Mieszka niedaleko mojej pracy i spotkałem ją dzisiaj rano w Żabce, tuż przed wyjazdem.
Sowa nabrała odrobinę gorącego barszczu na łyżkę. Podała ją Marcinowi do spróbowania. Stanisław, który kursował między kuchnią a pokojem zobaczył ten gest. Lekko zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział.
– Więcej pieprzu – zawyrokował Marcin. – No i pytam tego ptaszka niebieskiego, co jej się stało w twarz, w rękę, co się dzieje. Otóż wyobraź sobie, że usiłowała wedrzeć się do domu jakiegoś dyrektora koncernu naftowego czy coś, nie wiem, więcej nie chciała mi powiedzieć. W każdym razie jest totalnym badassem w kwestii protestów ekologicznych. Całą drogę do Torunia wyjaśniała mi z typowym dla dzieciaków zapałem, jak walczy o przyszłość dla nas wszystkich.
– Te talerze? – Stanisław dotknął ramienia Sowy i pokazał na piętrzącą się na stole porcelanę ze złotym brzegiem.
– Tak, tak – szybko odpowiedziała Sowa. Odwróciła się w stronę Marcina. – Ona chyba jest niepełnoletnia?
– Nie, ma dziewiętnaście lat, tylko wygląda jak niedożywiona piętnastka – Marcin ruszył w stronę lodówki, żeby sprawdzić, czy jeszcze coś powinien z niej wyjąć. – Nie zabierałbym niepełnoletniej dziewczynki do innego miasta samochodem, jeszcze aż tak nie zidiociałem w tej Warszawie.
– Ale dlaczego w ogóle ją przywiozłeś? – Sowa nalewała barszczu do bulionówek i podawała je naburmuszonemu Stanisławowi. – Nie mam nic przeciwko, oczywiście. Tylko pytam.
– Powiedziała mi, że nie ma z kim spędzić świąt, bo wszystkie jej koleżanki ze studiów pojechały do domów, rodzice mieszkają pod Szczecinem i od dawna nie mają o czym gadać, a z paczki aktywistów akurat dzień wcześniej pokłóciła się z organizatorem wspólnej wigilii i musiałaby ją spędzać samotnie – odpowiedział prostodusznie chłopak. Rozłożył ręce, uśmiechnął się. – Szczerze mówiąc byłem zaskoczony, że przyjęła moje zaproszenie.
– No nic – Sowa podała Stanisławowi ostatnią bulionówkę. – Miejmy nadzieję, że będzie jej tu dobrze z nami.
Chwilę później przy stole, w rytmie włączonych przez Marcina latynoskich kolęd, w świetle świec, nad stołem zastawionym starą rodzinną porcelaną, Sowa pomyślała, że bardzo się cieszy z wizyty niespodziewanego gościa. Swoją nieco buntowniczą naturą Olga dopełniała wizerunku dziwacznej zbieraniny ludzi, która co roku siadała do Wigilii na Chopina. Nie bardzo chciała się dzielić opłatkiem i głównie milczała. Po zjedzeniu kilku różnych potraw, napiciu się przygotowanego przez Stanisława barszczu, w jej wypłowiałych oczach pojawiły się jednak nowe iskierki. Pyszne czekoladowe ciasto na deser sprawiło, że w końcu nieco się uśmiechnęła i rozluźniła. Utopiona w za dużej kraciastej koszuli, przypominała Sowie o jej własnej przeszłości. Kotka Bajka krzątała się między wszystkimi gośćmi i co chwilę zaczepiała niebieskowłosą dziewczynę, co jej wyraźnie odpowiadało.
Gdy Aleksandra zapowiedziała wyjście na papierosa na kuchenny balkon, Olga zapytała, czy może dołączyć. W zimnym powietrzu stały we dwie, paląc w milczeniu. Nad dachami Torunia jaśniała łuna, nie było widać gwiazd.
– Dobrze, że wpadłaś – powiedziała w końcu Sowa.
W jej spojrzeniu zawarła się cała historia trudnych Wigilii, samotności, płaczu z tęsknoty, niełatwych relacji i telefonów, których nie chciała odbierać.
– Wiem, że to dobrze – Olga uśmiechnęła się ze zrozumieniem. – Dzięki. Kiedyś będę tam, gdzie ty teraz.
Gosia siedziała oparta o parapet i miętoliła w ręce wstążkę z rozpakowanego prezentu. W małym mieszkanku państwa Swadźbów było cicho. Jedynie radio w kuchni burczało wesoło jakieś kolędy. Mama i tata trzy godziny temu wyruszyli w drogę do szpitala z Anią, która niedługo przed przewidzianym terminem zaczęła rodzić. W panice zaczęła krzyczeć w łazience, że ma skurcze. Niby wiedziała, jak może przebiegać akcja porodowa, ale i tak swoim wybuchem emocji postawiła cały dom na nogi. Łukasz, który jako ojciec dziecka i partner młodszej panny Swadźby zamierzał wigilijny wieczór spędzić w połowie ze swoimi rodzicami, a w połowie u Ani, zamiast przyjść z prezentami do mieszkania, od razu pojechał do szpitala. Tata, mama i Ania w popłochu wybiegali razem do samochodu tuż przed tym uroczystym i wzruszającym momentem, kiedy całą rodziną mieli podzielić się opłatkiem. Babcia razem Gosią zostały więc we dwie przy stole suto zastawionym śledziami, karpiami w galarecie oraz smażonymi na chrupko, makowcami, piernikami oraz zupą grzybową. Trochę podekscytowana sytuacją Gosia czekała przez pierwszą godzinę na jakiekolwiek informacje, które mama mogłaby jej wysłać smsem. Jednak nic się nie działo. Babcia postanowiła, że nie będą czekać na rodziców i mogą zjeść kilka kęsów wigilijnej wieczerzy, a resztę schowają do lodówki i odgrzeje się na jutro.
Obejrzały z babcią koncert kolęd w telewizji, porozmawiały o nowej pracy Gosi i o tym, co słychać u jej przyjaciółek. Wręczyły sobie prezenty, obie ucieszyły się z nich szczerze i wypiły razem dzbanek korzennej herbaty. Nie mogąc doczekać się żadnych wieści ze szpitala, starsza pani zdecydowała się iść spać.
– Zostajesz na noc, Gosiu? – zapytała, wychodząc do swojego pokoju.
– Tak, babciu.
Wbrew zapowiedzi nestorka stała nieruchomo w progu pokoju. Przyglądała się wnuczce, która ze wzrokiem utkwionym w balkonach i oknach przeciwległego bloku bawiła się wstążką.
– Chyba coś cię gryzie?
– Nie…
– Na pewno?
Gosia westchnęła i odwróciła się w stronę babci.
– Może trochę. Jakoś mi tak dzisiaj samotnie.
– W wigilię nie powinnno się tak czuć – starsza pani wróciła do pokoju i oparła się rękoma o krzesło. – Jesteś przecież z rodziną.
– Tak, i to jest wspaniałe, bardzo to doceniam. Nie każdy ma takich bliskich, z którymi chce spędzać święta. Ale zupełnie niesprawiedliwie, nieadekwatnie do tego co się dzieje, czuję taką… Ogólnie pojętą samotność.
– Ach.
Babcia uśmiechnęła się smutno. Gosia odeszła od okna i usiadła w ulubionym fotelu taty. Podwinęła nogi, jakby cała chciała się zanurzyć w miękkim meblu.
– Wiesz, babciu, Ania może jest w trudnej sytuacji, ale ma teraz Łukasza, a dodatkowo już zawsze będzie z nią jej dziecko… A ja właśnie spuściłam na drzewo chłopaka, który był we mnie zakochany. Może jestem zbyt wymagająca, może chcę czegoś, czego nie mogę dostać? Nikt mi się nie podoba na tyle, żebym wiedziała, że to z nim warto spędzać życie. I totalnie nie czuję, żeby świat szykował dla mnie jakieś piękne, stałe relacje.
– Tego się nigdy nie wie – babcia sięgnęła po pierniczka ze stołu. Mrugnęła do Gosi łobuzersko. – I jest w tym jakieś piękno.
– Moje koleżanki to wiedzą. Te, które wyszły za mąż albo mają partnerów na stałe. Nie mówię o Sowie i Karolinie.
Babcia w zamyśleniu chrupała kolejny pierniczek.
– Ja dość długo już jestem sama – powiedziała po chwili. – I oczywiście tęsknię za dziadkiem. Ale w samotności też nie jest źle.
Gosia przyglądała się z uwagą zmarszczkom na łagodnej twarzy. Postanowiła w duchu, że warto częściej słuchać tego, co ma do powiedzenia najstarsza ze Swadźbów.
– Dzięki.
– To co, to ja idę spać. A ty rób co chcesz – dorzuciła babcia na koniec, zanim ucałowała Gosię w czubek głowy.
– Dobranoc, babciu.
Kiedy starsza pani wyszła, dziewczyna sprawdziła telefon. Nadal żadnej wiadomości. Odłożyła go na stół i wbiła wzrok w świecące kwadraty okien po drugiej stronie podwórka. Gdzieniegdzie mrugały choinkowe lampki, gdzieś nadal siedzieli przy stole, ktoś stał na balkonie i palił. Ta cicha noc każdemu przynosiła coś innego.