8. Albo grubo, albo wcale

Sowa położyła się na trawie z westchnieniem prawdziwej ulgi. Ktokolwiek wymyślił całe to łażenie po górach, z pewnością nie wspinał się w upale, w czasie okresu, mając odrobinę za luźne buty. Nie była to też osoba o jasnej karnacji, którą słońce złośliwie kąsa po ramionach, zostawiając czerwone plamy. Chyba, że ten ktoś po prostu lubił cierpieć.

Dziewczyna przejechała ręką po szorstkiej, spalonej słońcem trawie i poczuła, jak w jej głowie mimowolnie przelewają się wspomnienia. Takie leżenie, terapeutyczna sesja kontaktu ze stabilnym podłożem, na Chopina zazwyczaj przydarzało się w okolicach egzaminów. Na dywanie albo spoczywały pokotem wszystkie lokatorki, albo odbywały terapię partiami. Tuliły wykładzinę z płaczem, z ulgą, z rezygnacją, a czasem z niekomfortową mieszanką tego wszystkiego naraz. Dywan jako symbol poczucia przywiązania do rzeczywistości znosił to zawsze z godnością. „Tak samo pewnie ta trawa” – pomyślała Sowa, odczuwając przyjemność z szorstkiego dotyku zielonych kępek. Czuła je całym swoim ciałem. „Cokolwiek się działo na tej hali, ta trawa to zniosła. Każdy deszcz, śnieg i burzę…”

– Mogę się tego od ciebie nauczyć? – wymamrotała w stronę ziemi, nie otwierając oczu.

– Czy wszystko w porządku?! – rozległo się nagle wołanie od strony ścieżki.

Sowa poczuła dudnienie, narastające wraz ze zbliżaniem się człowieka w jej stronę. Kiedy z trudem rozlepiła spocone powieki, mężczyzna klęczał już przy niej, by zbadać oddech.

„Tylko nie obcy ludzie, którzy mnie dotykają!” – w jej głowie zabrzmiał dzwonek alarmowy, machnęła więc ręką w stronę mężczyzny. Roześmiała się trochę nerwowo, a potem przetoczyła z brzucha na bok, aby pokazać mu, jaka to jest cała i zdrowa. Niestety ten manewr sprawił, że koszmarnie rozbolały ją naraz oba jajniki.

– Chyba jednak nie wszystko w porządku? – powiedział zaniepokojony przybysz.

Sowa z powrotem opadła na brzuch, przyciskając ręce do tułowia w okolicach paska od spodni. Kucający obok mężczyzna zawahał się, zająknął, ale na koniec zapytał:

– Czy jest pani w ciąży?

Dziewczyna cisnęła w niego gromem prosto z głębi swej duszy. Facet skulił się pod tym spojrzeniem i uniósł w obronnym geście obie ręce.

– Nie jestem chyba aż tak gruba?

– Przepraszam, ja…

– Dobra, dobra – Sowa poprawiła spoconą koszulkę tak, aby zakryć wystającą znad spodni fałdę tłuszczu. – Musiałoby być wiatropylnie.

Przez chwilę patrzyła na mężczyznę z uwagą. Miał spore, łyse czoło (Sowa w duchu zaśmiała się, że kończyło się dopiero za połową  głowy), a w twarzy ukryte nieduże niebieskie oczka, teraz wyrażające coś pomiędzy troską a zakłopotaniem. Był wielki, ale nie z powodu nadwagi, raczej specyficznej budowy ciała. Mógł mieć koło czterdziestki. Na brzuchu i pod pachami wykwitły mu okrągłe plamy od potu, mimo termicznej koszulki jakiejś sportowej firmy.

– Czy ma pani wodę? – zapytał. – Jest tak gorąco… Nie przegrzała się pani?

Sowa usiadła i podparła plecy rękoma. Kiwnęła głową w odpowiedzi na pierwsze pytanie. Co do drugiego, nie miała pewności.

– Jest okej – udało jej się wydusić z siebie uśmiech. – To bardzo miłe, że się pan zainteresował.

Widziała, jak facet lekko przekrzywia głowę, niespecjalnie jej wierzył. Upewniwszy się w czym mógł, poszedł jednak dalej do góry szlakiem na Szrenicę.

Sowa po krótkiej chwili zbierania sił i picia wody także postanowiła ruszyć w drogę. Po ścieżce ułożonej z betonowych sześcianów snuli się zmęczeni z gorąca, czerwoni na twarzach turyści. Dziewczyna wspinając się mozolnie, nie potrafiła odrzucić wspomnienia Karoliny, biegającej w tę i z powrotem po szlaku. Mimo najcięższych plecaków, trudnych warunków czy porannych godzin, u tej jasnowłosej chudziny na twarzy zawsze gościł uśmiech. Wystarczyło, że znalazła się powyżej 1000 metrów nad poziomem morza.

– Jak ty to robisz, niepojęte – wymruczała Sowa do wyobrażenia przyjaciółki, która na pewno wygłupami zachęcałaby ją do wejścia wyżej i wyżej. – Co cię zawsze tak gna do góry?

Po niedługim czasie zmagania się ze sobą i bólem podbrzusza Sowa dotarła na Szrenicę. Postanowiła tym razem wybrać bardziej ustronne miejsce na odpoczynek. Minęła schronisko pełne ludzi jedzących kanapki, przeszła jeszcze kilka ostatnich kroków i cisnęła plecakiem o ziemię. Upatrzyła sobie ogromne głazy porozrzucane niedaleko schroniska, gdzie kilku introwertyków znalazło schronienie przed tłumem.

– O, znowu się spotykamy – usłyszała z prawej strony, gdy już wygodnie spoczęła na szorstkim kamieniu.

Wielki facet o ratowniczym zacięciu również ukrył się pomiędzy głazami. W słońcu błyszczały kropelki potu na jego skroni. Wcześniejsze trzy plamy od potu, barwiące koszulkę na ciemniejszy kolor, zlały się w jedną.

– No widzi pan, udało mi się wejść – wyrzuciła z siebie Sowa i sięgnęła do plecaka po papierosy.

Spojrzała w stronę turysty, gestem zaproponowała mu fajkę. Zdziwiła się nieco, gdy zdecydował się wyciągnąć rękę po papierosa. Myślała, że tacy ratujący przed przegrzaniem czterdziestolatkowie będą raczej wyznawać zasady zdrowego trybu życia, pięciu posiłków, regularnych ćwiczeń i na pewno z zaangażowaniem przeprowadzają wśród znajomych kampanię „nie pal, to najgorszy nałóg”.

– Palenie to najgorszy nałóg – powiedział mężczyzna, oddając Sowie pożyczoną zapalniczkę. Z widoczną przyjemnością zaciągnął się papierosem. – Próbuję rzucić, ale nie ma lekko.

– Ja już nie próbuję – Sowa przetarła spocone czoło przedramieniem.  – W zasadzie nigdy nie próbowałam. I też nie ma lekko.

Przez chwilę patrzyli razem w stronę rozedrganego horyzontu. Nad ciemnozielonymi plamami świerkowych lasów zaczynały powoli zbierać się chmury, które mogły przynieść wyczekiwaną, wieczorną ulewę. Spomiędzy gęstej kosodrzewiny wystawały szorstkie głazy, wbijające się w powietrze lepkie od upału. Nawet na szczycie było dziś ciężko oddychać, choć co jakiś czas wiatr poruszał trawą. Falowała wtedy i błyskała miękko, a umysł od patrzenia na te cuda wyciszał się powoli.

– Lubi pani chodzić po górach? – zapytał wielki turysta.

– Nie – odpowiedziała Sowa i zgasiła papierosa. – Mam przyjaciółkę, która to uwielbia.

–  Ha, ha, czyli zaciągnęła panią w góry i zostawiła z tyłu na szlaku?

– Można tak powiedzieć… Z tym, że ona teraz jest w drodze do Kirgistanu.

Przez chwilę milczeli. Czterdziestolatek wyjął z kieszeni telefon i zaczął pisać jakąś wiadomość. Sowa powstrzymała odruch, aby zrobić to samo – przypomniała sobie, że przecież wyruszając na swój wymarzony urlop zapomniała zabrać telefonu. Po pierwszych minutach paniki, gdy przetrząsała w pociągu cały bagaż, uznała, że to nawet lepiej. Jedynie święty spokój, widok na falującej trawy i odległe świerkowe lasy, połączone z odpowiednimi ilościami czeskiego piwa mogły jej teraz zapewnić odpoczynek.

Wielki facet spojrzał na swój adekwatnych rozmiarów zegarek i gwizdnął.

– Wie pani co, chyba musimy się zbierać w dół – oznajmił z lekką nutą śmiechu w głosie.

– Skoro pan tak mówi – westchnęła dziewczyna.

– Chyba się nie przedstawiłem. Stanisław jestem – prawie łysy mężczyzna uśmiechnął się nieśmiało, wyciągając do Sowy rękę. Uścisnęła ją mocno i poczuła, że mimo niefortunnego spotkania gość zasłużył na pożegnalne słówko.

– Jestem Sowa, bardzo dziękuję – zdołała powiedzieć na koniec, zanim Stanisław zarzucił nieduży bagaż na plecy. – Do zobaczenia.

Kiedy postać wielkiego turysty zaczynała maleć i znikać na ścieżce prowadzącej w dół, Sowa sięgnęła do plecaka po butelkę z wodą. Ból brzucha trochę zelżał, wiatr chłodził jej czoło i zdawało się, że ten dzień jeszcze można uratować.

Mimo szczerych chęci nowego toruńskiego lokatora, samotna wędrówka w góry nie była lekiem na całe zło wszechświata, które atakowało Aleksandrę od kilku lat. Jednak nie mogła zaliczyć jej do nieudanych.  Kiedy wracała do Chaty Izerskiej szlakiem przecinającym ciemny, świerkowy las, było już po 19:00. Niebieskie oczy Sowy odpoczywały od palącego słońca, mijała ciemnoszare kamienie, ziemia zaczynała parować wilgocią. Na ostatnim odcinku szła przez zieloną łąkę, a przed sobą miała otwartą przestrzeń otoczoną pagórkami. Nad pensjonatem zawisła ołowiana chmura, której zapowiedzi było widać ze Szrenicy. Powietrze nabrzmiało bzyczeniem owadów, które korzystały z resztek dnia, jakieś spóźnione, małe muszki kleiły się do spoconych rąk Sowy. W oknach Chaty zaczynały zapalać się światła. Ktoś jak zazwyczaj rozpalił ognisko, z daleka niósł się śpiew i śmiech gości.

Sowa ani trochę nie zdziwiła się, gdy przy stoliku na werandzie pensjonatu zobaczyła swojego znajomego ze szlaku na Szrenicę. Teraz czuła się dużo bardziej usposobiona towarzysko: z umytymi włosami, wyrównanym oddechem, ubrana w luźną koszulkę z opadającym ramieniem i kolorowe spodnie, a nie jakieś turystyczne szorciki.

– Stanisławie, witamy w Chacie Izerskiej! – zawołała radośnie, przysiadając się do zdumionego mężczyzny. – Nie wiem jak ty, ale ja czuję się tu jak w domu.

Przez chwilę Stanisław nie odzywał się, tylko uśmiechał i przez panujący na werandzie półmrok próbował dostrzec, z kim właściwie rozmawia.

– Jestem Sowa, spotkaliśmy się dziś na szlaku na Szrenicę. Rozumiem, że nie kojarzysz, ale tamta ofiara losu i ja to naprawdę ta sama osoba.

– O! – zawołał Stanisław, po czym uśmiechnął się jeszcze szerzej, a jego małe oczy zniknęły na chwilę, zamieniając się w szparki. – Nie wiedziałem, że tu nocujesz.

– Najlepsze miejsce w Karkonoszach, gdzie indziej mogłabym być! – roześmiała się niskim głosem dziewczyna. – Nie przeszkadzam ci?

Mężczyzna spojrzał na swój telefon, który zaczął właśnie wibrować na stole. W gwarze dochodzącym od ogniska, wśród bzyczenia wieczornych owadów, dźwięk telefonu wydał się Sowie obcy i wręcz niegrzeczny.

– Praca – rzucił krótko Stanisław. – Halo?

Odebrał telefon, podniósł się ciężko z ławy i odszedł w stronę wnętrza domu. Sowa w międzyczasie zapaliła papierosa, wpatrując się w chmurny horyzont.  Zaczynała się nawet cieszyć, że jej smartfon został w Toruniu. Jedyne, do czego chciałąby go teraz użyć, to kontakt z dziewczynami w Stambule. Ciekawe, jak one spędzają ten wieczór…

Stanisław wrócił po kilku minutach rozmowy z dzbankiem najlepszego, ciemnego piwa, jakie można było zdobyć za barem Chaty. Przy jego posturze litrowe naczynie wydawało się być mikroskopijne. Sowa wiedziała, że to nie będzie ostatni dzbanek tego wieczoru. Stanisław dobrze odczytał radosny błysk w oczach swojej rozmówczyni.

– Rozumiem, że napijesz się ze mną.

– Zdecydowanie. Aż do dna, Stanisławie. Jak to mówi jedna z moich przyjaciółek… – Sowa nakręciła na palec kosmyk swoich włosów gestem, który był bardzo charakterystyczny dla Gosi –… albo grubo, albo wcale.

– Zaczynajmy. Jak to mówi mój przyjaciel, nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności – odpowiedział mężczyzna, nalewając piwa do kufli.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *