Sowa otworzyła drzwi dusznego przedziału i chciała wyjść na korytarz pociągu, ale fala pędzących podróżnych powstrzymała ją przed tym ruchem. Tuż przed jej nosem jakaś mama przenosiła właśnie krzyczącego bobasa w nosidełku, za nią sunął zmachany tata z okrągłymi plamami potu pod pachami, w pakiecie z ogromną rodzinną walizką i dwiema sportowymi torbami. Na końcu tego zestawu przeciskał się kolejny dzieciak, tym razem niesamowicie naburmuszony dziesięciolatek z nosem wbitym w tablet. Przechodząc, potykał się o stopy ludzi, którzy spóźnili się z kupnem letnich biletów i zmuszeni byli do spędzania tej przejażdżki na korytarzu. Sowa przepuściła jeszcze dwie chichoczące nastolatki wystylizowane jak Kim Kardashian, potem elegancką seniorkę z pieskiem na rękach i znowu zmachanym mężem, który cały czas wołał za nią „Halina! Coś ty tam zapakowała! To tylko dwa dni!”. Ponad głowami przeciskających się korytarzem podróżnych przesunął się za oknem napis „Toruń Główny”. Pociąg zastukotał, zapiszczały hamulce, a przy tym gwałtownym manewrze wszyscy pasażerowie przechylili się zgodnie z prawami fizyki, niektórzy bardzo z tego faktu niezadowoleni.
Sowa westchnęła głęboko i dopiero po jednym zaspanym studencie-turyście i pięciu facetach w dresach udało jej się opuścić przedział. Kiedy stawiała kolejne kroki na korytarzu, czuła, jak w jej gardle narasta gorzka kula. Powiew świeżego powietrza od strony otwartych drzwi poruszył kilkoma kosmykami włosów, które podczas podróży powrotnej z Karkonoszy wymknęły się z jej koka. Jeszcze jeden powolny krok, zaraz za wielkim facetem w dresie. Dziewczyna poprawiła ramię plecaka, spoglądając przez okno na peron. Kłębił się na nim dziki tłum wczasowiczów wymieszanych ze studentami, miejscowych i turystów, ludzi z przypadku i tych, którzy od dawna planowali podróż. Kolejne dwa kroki naprzód, dresowa ekipa roześmiała się głębokimi, męskimi głosami, które w pociągowym korytarzu rozbrzmiewały natarczywie i zbyt głośno.
„Czy ja muszę tu wysiadać? – pomyślała nagle Sowa, wpatrując się w kaptur pasażera przed nią. – Mam bilet weekendowy, jeśli usiądę sobie na korytarzu, mogę pojechać wszędzie.”
Kolejka do drzwi wyjściowych zmniejszyła się wreszcie i podmuch z zewnątrz zatańczył wokół rozgrzanych policzków i szyi Sowy, gdy stanęła na szczycie schodków wagonu.
– Wysiada pani? – zapytał zniecierpliwiony ojciec dwójki dzieci, stojący w dole na peronie. Nie różnił się prawie niczym od tamtego taty, który przed chwilą wychodził z wagonu – też był zmęczony upałem, miał ogromną walizkę i dwie sportowe torby, tylko dzieci chyba inne.
Sowa szybko spojrzała na tabliczkę koło wejścia do WC, na której były wypisane kolejne stacje. Kutno, Łowicz, Sochaczew, Warszawa…
– Nie, nie wysiadam – odpowiedziała natychmiast. – Jadę dalej. Pomóc panu?
W rodzinie Hegenbarth mimo postępującego upadku świata w kwestii moralności, stawiano na dobre wychowanie panien. Musiały posiąść umiejętność jedzenia srebrną zastawą, dyskutowania przy stole, w odpowiednich momentach klaskać w operze i nosić odpowiednio długie spódniczki. Sowa w zestawie wzorowych panien oraz pań Hegenbarth wypadała raczej blado, od kiedy postanowiła rzucić szkołę muzyczną i dzięki spadkowi dziadka, zraziła do siebie ogromną część rodziny. Jednak nie była jedyną czarną owcą. Miała jeszcze kuzynkę, która z najbardziej znienawidzonej rywalki, stała się jej bratnią duszą w rozpaczliwych okolicznościach okresu dojrzewania.
Sonia Hegenbarth w wieku 16 lat została uznana za absolutne objawienie w świecie modelingu. Żywiołowa osobowość, łabędzia szyja, orzechowe proste włosy, migdałowe oczy, długie nogi i charakterystyczna przerwa między zębami zapewniły jej kontrakty na kilka dobrych sezonów. Dziewczyna po dwunastu rodzinnych awanturach o to, że powinna przecież zostać prawnikiem jak mama, przybrała imię Sonja, włożyła ciemne okulary i poddała się fali sławy oraz zazdrości. Niezbyt piękną Aleksandrę, właśnie opuszczoną przez bliskich, oraz magnetycznie atrakcyjną Sonję, poddaną bezwzględnemu rodzinnemu ostracyzmowi, połączyła wtedy więź nie do zerwania – wspólny wróg.
Przez kilka lat Sonja mieszkała w Paryżu. Sowa nigdy jej tam nie odwiedziła, ale regularnie co dwa miesiące dostawała od kuzynki kartki pocztowe lub zdjęcia wysyłane przez internet. Modelka robiła karierę w zawrotnym tempie, chodziła na pokazach najlepszych projektantów, pozowała do zdjęć promujących kolekcje, z których każdy najmniejszy drobiazg przekraczał wartość półrocznej pensji kogokolwiek z rodziny Hegenbarth.
Być może to zazdrość dobrze wychowanych panien, być może przypadek – szalony pęd ku okładce Vouge’a został przerwany przez nieszczęśliwą miłość. W wieku dwudziestu trzech lat Sonja zakochała się w kimś sławnym ze świata francuskiej mody. Czy był to fotograf, czy projektant, czy właściciel domu mody – nigdy nie zdradziła. Pewnego dnia po prostu wyszła z paryskiego poddasza, gdzie wspólnie mieszkali. Wzięła pod pachę ulubioną torebkę Prady, założyła ciemne okulary i wsiadła w pierwszy nadarzający się samolot do Polski. Po kilku godzinach stała już w progu mieszkania na Chopina, zmarznięta w cienkim sweterku, z absurdalnie drogą w tym otoczeniu torebką. Zadzwoniła do drzwi dłonią wypielęgnowaną za dziesiątki euro. Zdumiona Karolina zawołała Sowę z kuchni, a ta natychmiast wybiegła, cała w mące, bo akurat lepiła pierogi.
– Chodź, zaraz będzie obiad – powiedziała Sowa do zapłakanej kuzynki, gdy tylko wypuściły się nawzajem z serdecznego uścisku.
I tak oto od dwóch lat Sonja mieszkała już w Warszawie, gdzie spijała resztki śmietanki ze swojej paryskiej kariery. Gdy Sowa wysiadła z dusznego pociągu na dworcu, dziękowała Bogu, że kuzynka wybrała lokum w ścisłym centrum. Przechodząc przez patelnię pod Pałacem Kultury i Nauki, dziewczyna czuła, jak po jej plecach między łopatkami spływa pot. „Niech to lato się skończy, błagam!” – myślała Aleksandra, gdy razem z warszawskim tłumem zanurzała się pod rondo.
Dzwonek do mieszkania na Hożej zabrzmiał głośno i natarczywie. Sowa stała przed drzwiami pomalowanymi na seledynowo, trochę zastanawiając się, czy w ogóle ktoś jej otworzy, a trochę pragnąc po prostu usiąść na tej chłodnej podłodze na klatce schodowej. Już zdejmowała plecak, by to zrobić, gdy klamka poruszyła się, a w progu stanęła Sonja Hegenbarth. Oczywiście wcale nie zamierzała tak zjawiskowo wyglądać w zwykłe sierpniowe popołudnie. Jej naturalne piękno przebijało nawet przez luźną białą koszulkę i podwinięte czerwone szorty, które wyglądały na pożyczone od jakiegoś koszykarza. Stała przez chwilę nieruchomo, bosa i zdumiona. Gdy się czemuś dziwiła, jej oczy wyglądały na jeszcze większe. W rękach trzymała małą zieloną łopatkę, która służy do czyszczenia kociej kuwety. Mogłaby z marszu wejść na plan reklamy, a sprzedaż kocich akcesoriów higienicznych wzrosłaby dwukrotnie.
– Nienawidzę cię – powiedziała Sowa, czując, jak sportowy t-shirt klei się do jej pleców, ramiona plecaka uwierają, kolana uginają się od wchodzenia po schodach, a strużka potu ścieka jej koło ucha.
– Sowa!!! – zawołała radośnie kuzynka i rzuciła się jej na szyję. – Tak się cieszę, że jesteś!