4. Gość w niechciany dom

Deszcz zaczął padać mniej więcej wtedy, gdy Sowa w pośpiechu przebiegała przez pasy koło Urzędu Marszałkowskiego. Skręciła w ulicę Podmurną, żeby wstąpić  jeszcze do starej piekarni z brązową kratą i bardzo niewyróżniającym się szyldem. Owionął ją ciepły zapach świeżo upieczonego chleba, gdy tylko przestąpiła próg sklepu. Pani w białym fartuchu wymieniła  1 złotówkę i 98 groszy podane przez Sowę na ciemny, okrągły bochenek, cudownie pełen ziaren.  Dziewczyna schowała chleb i szybkim krokiem wyszła z piekarni. Wtedy deszcz przestał zwyczajnie padać, a zaczął lać tak okropnie, że przez chwilę Sowa rozważała powrót do środka piekarni.

Po kilku krokach jednak postanowiła iść dalej po mokrych, kocich łbach. Właściwie upał wymagał ulewy od czasu do czasu i nawet grzmiąca w oddali burza zdawała się być przyjemna, gdy w alternatywie postawiło się słońce i rozgrzane kamienie starówki.

Toruń mókł pięknie. Po dachówkach gotyckiego ratusza spływały strugi deszczu, zamieniając na chwilę pokrycie dachu w błyszczące rybie łuski. Piesek z kapeluszem w pysku po jednej stronie rynku, a osiołek po drugiej, z pokorą metalowych rzeźb znosiły wodę ściekającą z ich nosów. Spanikowani, ale roześmiani turyści przemykali obok dostojnie kroczącej Sowy. Kolejka przed lodziarnią Lenkiewicza nagle się rozpierzchła, a konsumenci naleśników patrzyli spod parasoli na deszcz, zadowoleni chyba z nagłej zmiany temperatury.

„Właściwie to dobrze, że pada – pomyślała Sowa, czując jak jej ramiona chłodzi letnia ulewa. – Chyba naprawdę pewnego dnia przeprowadzę się do Norwegii. Boże, jak ja nienawidzę tych upałów…”

Przeszła pod kamienicami, które odgradzały stare miasto od Placu Rapackiego. Ulewa nie oszczędzała nikogo i niczego, a dodatkowo zaczęło mocniej wiać. Od strony Wisły uderzyła ją po twarzy fala deszczu,  na głowie czuła już tylko uderzenia kropli, które biły także ostro w szkła wielkich okularów. Niewiele myśląc, Sowa zaczęła biec.

„Dokładnie dwanaście lat temu biegłam tak samo! – przypomniała sobie nagle, kiedy minęła dostojne drzewa przed przejściem dla pieszych. – Tak samo lało, tak samo!”

Miała wtedy w sobie dużo innej energii, która ja napędzała, ale rzeczywiście biegła tak samo. Wciskała stopy w kałuże, potrącała przechodniów, rozsadzana od środka rozpaczą, złością, emocjami nienazywalnymi i gorącymi jak upalny lipcowy dzień. W 2002 roku kilkunastoletnia Aleksandra, chuda do granic rozsądku, z włosami zaplecionymi w długi warkocz, biegła do mieszkania na ulicy Chopina, by ukryć się przed swoją rodziną. W ręce miała futerał z fletem poprzecznym, w głowie milion wyzwisk i wszystkie brzydkie słowa, jakie wtedy znała, a przebiegając przez przejście dla pieszych prawie dała się przejechać jakiejś furgonetce.

Gdy tylko dotarła do drzwi domu, przystanęła. Lało dalej, a jej młoda i raczej jeszcze płaska pierś unosiła się spazmatycznie.  Futerał z instrumentem mókł w deszczu. Dziewczynka patrzyła do góry na kamienicę z wściekłością, która urzeczywistniona w zamiar, powinna była rozkruszyć każdą cegłę budynku. Aleksandra Sowińska-Hegenbarth właśnie pożegnała na cmentarzu swojego dziadka, który jej, i tylko jej, zapisał w testamencie całą tę budowlę. W uszach małej wciąż dźwięczały syczące jadem słowa rodziny. Wszystkie ciotki, wystrojone w drogie żakiety, wszyscy wujowie, z wąsami pełnymi okruszków od ciasta podanego na stypie, nawet kuzyni, których w rodzinie zawsze było mnóstwo i którzy zdawali się być najlepszymi kumplami Sowy – wszyscy członkowie rodu w obliczu przepisania praw do kamienicy zamienili się w stado syczących żmij.

– NIENAWIDZĘ CIĘ, KUPO KAMIENI! – wrzasnęła w deszczu do wielkich, drewnianych drzwi. – Przez ciebie moja rodzina mnie zostawiła!

Następnie upuściła na ziemię futerał, jej oczy wypełniły się łzami i przez kilka minut szlochała, wciskając twarz w dłonie. Deszcz lał, kamienica wciąż stała, zapuchły jej oczy i z nosa pociekł katar. Przetarła twarz rękawem czarnej sukienki. Pomyślała ze zgrozą, jakie konsekwencje czekają ją za opuszczenie stypy w tych dramatycznych okolicznościach, za bieganie po deszczu w eleganckich butach, smarkanie i wycieranie nosa w rękaw, a szczególnie co czeka ją za brak należytego szacunku wobec fletu w ubłoconym futerale.  Pod koniec tego aktu żalu i rozpaczy Aleksandra postanowiła, że nie będzie już nigdy płakać.

I tak nie płakała już dwanaście lat.

W 2014 roku Sowa przebiegła tę samą drogę, mając w rękach nie futerał, a siatkę z chlebem. Pod drzwiami zatrzymała się tak jak wtedy. Spojrzała do góry przez szkła okularów, pokryte kroplami deszczu. Osłoniła oczy dłonią, żeby spojrzeć na modernistyczne dekoracje,  balkony oraz skośny dach. Ze wszystkich mieszkań zostało jej tylko jedno, w wyniku dość skomplikowanych układów mamy z członkami rodziny Sowińskich. Dziadek z rodu Hegenbarth zawsze przestrzegał swojego syna, że wiązanie się z osobą o wątpliwych korzeniach i poglądach może być przyczyną upadku. I stało się właśnie tak, jak nestor przewidział: znikło kilka bardzo cennych mebli, kilka mieszkań z piecami kaflowymi przeszło na własność kancelarii prawnych, strych wiał zimnem, na trzecim piętrze urzędowali studenci, a jedno jedyne mieszkanie na pierwszym piętrze ostało się dla Sowy. Nie było już zresztą dziadka ani ojca. Nie było też mamy, która wiedziona impulsem wyjechała do Kanady, by szukać siebie. Była tylko Aleksandra oraz 96 metrów kwadratowych do ogrzania zimą.

Teraz jednak było też coś, co przykuło uwagę Sowy i natychmiast odciągnęło jej uwagę od ponurych wspomnień. Na balkonie przynależnym do jej mieszkania stał rozebrany mężczyzna. Co prawda z dołu trudno było stwierdzić, czy jest całkiem nagi, czy jednak dotyczy to tylko górnej partii jego ciała, ale zjawisko to zdecydowanie wyrwało Sowę z rozmyślań i przywróciło do teraźniejszości. Przez chwilę przyglądała się, jak szczupły brunet wychyla swoją głowę na deszcz i z radością nią potrząsa.

Zaciekawiona Sowa weszła czym prędzej na pierwsze piętro i otworzyła drzwi swojego mieszkania. Z kuchni dobiegała rozmowa, przetykana co chwilę śmiechem.

– …zupełnie nie potrafisz się skupić, a ja to przecież już czwarty raz powtarzam!

– Daj spokój, mała, kto by się umiał w taki dzień skupić! – męski głos był niski, przyjemny i zdecydowanie obcy.

– Jeśli chcesz kiedyś zdać ten egzamin, to może w końcu usiądziesz przy stole na dupsku, zamiast moczyć sobie łeb przez balkon?

Sowa stanęła w progu kuchni i oparła się o futrynę, niezauważona przez ludzi znajdujących się w pomieszczeniu. Z jej włosów i brzegu sukienki  kapała woda, tworząc ciemne kropki na podłodze.  Siatkę z chlebem  dziewczyna cicho położyła na ziemi, by wyjąć z torebki papierosa.

Przy kuchennym stole siedziała Ania, siostra Gosi. Podobna do niej jak odbitka na ksero, młodsza o dwa lata studentka biotechnologii, wymachiwała ręką nad notatkami w stronę półnagiego faceta w krótkich spodenkach.

– Nie wyobrażam sobie, jak ty to chcesz zdać, Maciek – żachnęła się w końcu, gdy wesoły chłopak wzruszył tylko ramionami. Oparł się o stół i zaczął gwizdać jakąś wesołą melodię, a woda z jego ramion spływała na notatki.

– Witam w domu – powiedziała Sowa do Maćka i Ani. Oboje odwrócili się gwałtownie, dopiero teraz usłyszeli jej głos i ciche pstryknięcie zapalniczki. Właścicielka mieszkania zaciągnęła się papierosem, przetarła ręką okulary. – Mam nadzieję, że nie przeszkadza wam moja obecność?

– Skąd – prychnęła Ania. Od dawna miała klucze do mieszkania Sowy i gdy tylko mogła, uciekała z rodzinnego domu pełnego chaosu, by uczyć się spokojnie do swoich egzaminów. – Ten matoł i tak niczego nie ma zamiaru powtórzyć, więc w zasadzie nie masz nam nawet w czym przeszkodzić.

– Daj spokój, Anka – rzucił chłopak w stronę stołu. Podszedł do Sowy i uścisnął jej rękę.  – Jestem Maciek, studiuję z Anią na roku.

– Już niedługo – wymruczała siostra Gosi, potrząsając mokrymi kartkami. – Jeszcze trochę i będziesz nieudacznikiem bez szkoły, który mieszka pod mostem.

– Ale ja już tam przecież mieszkam! – zaśmiał się Maciek. Usiadł w ulubionym czerwonym fotelu Sowy, naprzeciwko koleżanki. Bose, mokre stopy położył na taborecie obok. – Właściciel mieszkania wyrzucił nas przecież z naszego zagraconego strychu na Mickiewicza i teraz nocuję u Rudzkiej, zanim wyjedzie na wakacje.

– A kiedy wyjeżdża? – Ania jeszcze raz potrząsnęła mokrymi notatkami, a potem schowała je do teczki.

– Za dwa dni. Szykuję się na upojne noce przy brzegu Wisły. Już wybrałem miejsce. Trochę śmierdzi, ale za to jest się gdzie schować. Tam, gdzie spędziliśmy juwenalia. Pamiętasz?

Sowa obserwowała Maćka przez mokre okulary. Podobał jej się ton głosu, którym żartował i całkiem nieźle prezentował się bez koszulki. W mgnieniu oka podjęła decyzję. Choć dziewczyny wyleciały w podróż swoich marzeń dopiero wczoraj, już czuła, że wariuje bez nich w tym wielkim mieszkaniu pełnym kurzu i butów.

– Możesz zamieszkać tutaj, ale masz codziennie chodzić bez koszulki – powiedziała, a potem zaciągnęła się papierosem.  – Możesz tu być, aż dziewczyny wrócą ze swoich wojaży. Czyli przez wakacje.

Maciek spojrzał na nią ze zdumieniem.

– Aha, ważna rzecz – Sowa strząsnęła popiół do popielniczki na stole. Gdy pochyliła się, chłopak bezwiednie spojrzał w dekolt jej mokrej sukienki. – Nie chodzi mi o seks. Chodzi o to, żebyś płacił ze mną rachunki, wynosił śmieci i gasił światło jak opuszczasz pomieszczenie.

Ania roześmiała się głośno. Wstała z krzesła i poklepała milczącego nadal chłopka po ramieniu.

– Wiesz, Maciek, to jest chyba uczciwa propozycja – powiedziała. – Gwarantuję ci, że z Sową mieszka się wspaniale, na czas poprzedniej sesji  przeprowadziłam się tu do kuchni na miesiąc.

– Nooo… Dobra! Choć trochę szybka ta decyzja, nie wiem, czy się w coś nie wkopuję. Może jesteś psychopatką, która tylko czyha na nieświadomych niczego ludzi, zabija ich w wymyślny sposób,  a potem zamurowuje ich w ścianie?

– Jestem – odpowiedziała krótko Sowa i zgasiła papierosa w popielniczce.

Chłopak w końcu uśmiechnął się, wstał i podał Sowie rękę. Trzymając jej dłoń w swojej, dodał ostrożnie:

– Sprawę koszulki przedyskutujemy jeszcze?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *