– Wyglądam w tym jak baleron – Sowa stanęła w drzwiach przymierzalni i spojrzała na Karolinę wyczekująco. – Prawda?
Blondynka przechyliła głowę w lewo i zmrużyła oczy. Ze swojej bezpiecznej pozycji na szarej pufce pod lustrem mogła zaryzykować.
– Prawdę mówiąc, tak.
– Co za porażka!
Sowa zirytowana znikła za zasłonką przymierzalni. Chwilę później pojawiła się na zewnątrz – już w swoich dżinsach, z kilkoma sukienkami powieszonymi z powrotem na wieszakach. Miała rozczochrane włosy, okulary na samym czubku nosa i była blada z wściekłości.
– Wychodzimy!
Karolina posłusznie podniosła z podłogi torbę i plecak. Dogoniła Sowę dopiero przy wyjściu ze strefy kabin. W milczeniu przeszły przez sklep z ciuchami i zatrzymały się dopiero na szerokim korytarzu galerii handlowej. Karolina złapała Sowę za ramiona.
– Kochana. Dosyć tego. Idziemy coś zjeść.
– Tak – Aleksandra westchnęła głęboko. – Jeśli już jestem baleronem, to chociaż będę szczęśliwym baleronem.
Nad tacą z burgerami dziewczyny odzyskały stracony wcześniej humor. Wesele, na które wszyscy mieszkańcy Chopina otrzymali zaproszenia, zbliżało się wielkimi krokami. Oczywiście Marcin jako partner Sowy do tańca był przygotowany na takie okazje. Miał w szafie cały arsenał eleganckich koszul, garniturów i trzy pary błyszczących butów. Nie mógł jednak wybrać się z dziewczynami na zakupy, ponieważ dzień wcześniej zadzwonił do niego rekruter z Warszawy i zaprosił na kolejną rozmowę w sprawie zatrudnienia. Przed wyjściem Karoliny i Sowy na weselny shopping sąsiad z poddasza zapowiedział, że mają pod żadnym pozorem nie wracać z czymś, czego nie zaakceptuje jego wytrawne oko stylisty. Przez pierwsze trzy sklepy trzymały się dzielnie wszystkich szczegółowych wytycznych, które im przekazał. W kolejnych dwóch sklepach dołączyły do listy sukienki przeznaczone do ewentualnego skrócenia albo w prawie idealnym kolorze. Wizyta w ostatnich trzech sklepach polegała na ciskaniu kieckami w ścianę kabiny i krzyczeniu, że nic nie pasuje.
– Teraz czuję się sobą – Sowa odstawiła colę na tacę i ukryła twarz w dłoniach. – Nigdy nie znajdę sukienki. Marcin odmówi pójścia ze mną na ten ślub. Będę skazana na samotność, wieczne potępienie w piekle dla baleronów.
– “Przecież to są wszystko marne sieciówki” – Karolina tonem i gestem spróbowała oddać manierę, z którą Marcin wygłaszał swoje modowe sądy. – “Tu nie ma żadnych dobrych ubrań, tylko same szmatki z Bangladeszu. Pół sezonu, sześć prań i po kolekcji.”
Sowa uśmiechnęła się pierwszy raz od kilku godzin.
– Łatwo ci się z tego nabijać, bo z twoją figurą możesz założyć cokolwiek na ten chudy grzbiet i będziesz wyglądała jak modelka.
– Przypominam ci, że jestem do tego raczej płaska – Karolina odłożyła burgera na tacę i otarła usta wierzchem dłoni. – To wyklucza większość modeli weselnych kiecek.
– Tak czy inaczej, dzisiejszy shopping to porażka. Należy to z całą stanowczością powiedzieć i ogłosić klęskę Marcinowi.
– Ciekawe, czy będzie zły, czy raczej rzuci się natychmiast do internetu, żeby nam coś wyszukać. Ile dni zostało do wesela?
– Dwadzieścia – Sowa westchnęła. Spojrzała na telefon, zmarszczyła brwi. – A to kto? – Podniosła smartfona do ucha. – Halo? No cześć, kochana. Jestem. Aha. Okej, ale co to ma wspólnego… O rany. Nie wiem, czy umiem. Spróbuję. Gdzie? – Sowa wstała z krzesła, a Karolina zastygła zaskoczona, z frytką w buzi. – No dobrze, jasne. Będziemy tam za pół godziny. Och… Dobra, za dwadzieścia minut.
Sowa rozłączyła się. Przez chwilę stała nieruchomo, wpatrzona w telefon. Za jej plecami przeszła wesoła, rozgadana rodzinka z tacami pełnymi niezdrowego jedzenia. Karolina chwyciła ponownie swojego burgera.
– Kto to był? – spytała.
– Moja kuzynka z Warszawy. Jest w Toruniu ze znajomymi – Aleksandra w zamyśleniu uniosła głowę. – Co za dziwny dzień. Za pół godziny mam próbę do wieczornego występu z zespołem w OdNowie.
Jacek jako lider zespołu był tak surowy, że ledwie przypominał beztroskiego chłopaka z zapiekanką w ręce, którego Sowa poznała na bulwarach nad Wisłą tego samego lata. Co chwilę dyscyplinował zaspanego perkusistę o oczach z powiekami opadającymi aż do połowy gałek, nerwowego gitarzystę, który jakoś nie umiał się skupić po nieprzespanej nocy w trasie, a na dźwiękowca nie nakrzyczał tylko dlatego, że czujna Sonja położyła mu rękę na ramieniu zanim wybuchł.
– Dobrze, dosyć tego próbowania na kilka minut – kuzynka Sowy chwyciła torebkę, leżącą na siedzeniu na widowni. – Idziemy z Sową na fajkę, to już trwa chyba dwie godziny, zasługujemy na chwilkę dla siebie.
– Ale jeszcze nawet nie powtórzyliśmy materiału…
– Dobra, dobra. Nara.
Sonja zdecydowanym ruchem pociągnęła Sowę za nadgarstek i udało jej się sprowadzić przyszłą gwiazdę ze sceny. Prawie przebiegły przez pomalowany na czarno korytarz i wypadły na chodnik przed wejściem do klubu. Zmrużyły oczy w słońcu.
– Co za tyran z tego Jacka, nie wiedziałam, że on tak ma! – roześmiała się Sonja, szukając zapalniczki. – Jak ci się z nimi pracuje, Sowa?
– O rany – Aleksandra zdjęła na chwilę okrągłe okulary, żeby je przetrzeć brzegiem bluzki. Pokręciła głową. – To jest muzyka. Dobrzy są. Czuję się… Jakby mnie coś porwało.
Jej głos wibrował dobrym napięciem, na policzkach miała rumieńce, a włosy potargane od przymierzania tony sukienek weselnych nadal pozostawały w nieładzie. Mimo to Sonja z zadowoleniem poklepała kuzynkę po ramieniu.
– Dawno cię takiej nie widziałam.
– Ja siebie też nie. Jakby mnie ktoś ze studni wyciągnął. Nawet, jeśli to tylko na chwilę. W końcu ta ich wokalistka zoperuje sobie wyrostek i będzie dalej śpiewać, prawda?
– Pewnie tak – Sonja strzepnęła popiół z papierosa. – Ale nie przejmuj się. Chłopaki mają znajomych w branży. Jak z nimi dzisiaj dasz radę, to mogą szepnąć słówko, ty sama też powinnaś pracować nad jakimiś swoimi projektami w międzyczasie.
Sowa spojrzała na sosny po drugiej stronie chodnika. Jej wzrok błądził po brązowych szyszkach na ziemi, między szarymi od słońca pniami, aż do sinozielonych igieł na wiotkich gałązkach, które chwiały się nad ich głowami. Może to właśnie taki czas? Jakiś początek?
Drzwi za ich plecami otworzyły się z hukiem. W progu stanął Jacek, zaplótł ręce na piersi.
– Koniec. Gasić mi te pety. Na scenę.
Aleksandra z uśmiechem rzuciła niedopałek do śmietnika. Kiedy wchodziła znów do ciemnego klubu, miała duszę lekką jak piórko, unoszone na zmianę poczuciem spełnienia i strachem przed porażką. Wspięła się po schodkach, stanęła za mikrofonem. Pod palcami poczuła chłód metalowej obudowy, jej gładkość. Przesunęła guzik, zapaliła się mała zielona dioda i w głośnikach rozległo się ciche “pyk”. Dziewczyna spojrzała przed siebie w puste, mroczne wnętrze klubu. Przymknęła na chwilę oczy. Pośród wszystkich pytań, jakie mogły się w takim momencie narodzić w jej głowie, na pierwszy plan wypłynęło gdzieś z głębi świadomości tylko jedno.
“O losie. W co ja się na ten koncert ubiorę?!”