1. Decyzje

– Ale jak to! – zachłysnęła się wysokim tonem mała Alinka, kładąc rękę na dekolcie. Przestąpiła dwa razy z nogi na nogę, jakby nagle zachciało jej się biec do toalety.  – Opuszczasz nas?

Gosia uśmiechnęła się ciepło, słysząc pytanie. Miała ochotę radośnie krzyknąć „tak, tak, tak!” i podskoczyć pięć razy. Zamiast tego potoczyła wzrokiem po szarym biurze, od okna zawsze zasłoniętego pionowymi żaluzjami, przez zdumione twarze współpracowników, stojących teraz przed nią z szampanem i tortem, kończąc na kolorowych balonikach, przywiązanych do jej krzesła. Nic nie brzmiało lepiej, niż wypowiadane wtedy słowa:

– Postanowiłam, że muszę zmienić pracę. Tutaj niestety nie mogę się rozwijać.

Wysoki na dwa metry Michał poprawił kołnierzyk koszuli. Zawsze tak robił, gdy był zdenerwowany. Na jego twarzy w zasadzie nie malowało się już zdumienie, tylko raczej zniecierpliwienie, jak zawsze, gdy Gosia zaczynała czuć się – jego zdaniem – zbyt pewnie. Trudno było mu ukryć, jak bardzo cieszył się z jej decyzji.

– W takim razie – zaczął, unosząc w górę plastikowy kubek z szampanem – twoje zdrowie, najlepszej nowej drogi życia. I kariery.

– Nie, no co ty, Gochaaa!

Marlena za to postawiła tort na biurku, odrzuciła blond loki za plecy. Podeszła trzy kroki do przodu i chwyciła dziewczynę za ramiona.  Gosia w ułamku sekundy zwalczyła przemożną chęć, aby cofnąć się albo nie pozwolić się dotknąć. W egzaltacji Marleny zawsze wyczuwała fałsz, jednak postanowiła nie dać jej dziś powodów do kłótni. Odbywały je regularnie, ale przecież dziś był wyjątkowy dzień.

– Gocha, my tu szampan, torty, urodziny, a ty nam taki numer wycinasz? – Marlena rozejrzała się dokoła siebie, szukając wsparcia w kolegach. – Serca nie masz? Jak my sobie poradzimy z tą obrzydliwie ogromną kampanią, którą udało ci się opchnąć?

Gosia głęboko wciągnęła powietrze do płuc. Pachniało czekoladowym tortem z cukierni Lenkiewicza i trochę szampanem.

– Tak – odpowiedziała pewnym tonem. Wtedy dopiero Marlena opuściła ręce, ciągle zaciśnięte na ramionach koleżanki. – Kampanią zajmie się Alinka, z pomocą Michała wszystko zrobią na czas.

Na chwilę zapadła cisza. Pod oknem kamienicy przejechał tramwaj, ktoś oparł się o krzesło, ktoś podrapał z zakłopotaniem po czole. Alinka spuściła głowę, Marlena westchnęła przeciągle, a Michał znów poprawił kołnierzyk. Uśmiechnięta Gosia była jedyną osobą w pomieszczeniu, która wzniosła do góry swój kubeczek z szampanem. Bąbelki wyskakiwały ze środka i śmiesznie łaskotały ją po ręce.

– Za nowe życie! – powiedziała, delektując się każdym słowem.


Karolina gwałtownie wypadła z polnej ścieżki, która biegła po szczycie wału powodziowego. Niebieska kolażówka wydała świszczący odgłos, gdy dziewczyna skręciła w lewo, a pod kołami nawierzchnia zmieniła się z ubitego piasku na asfalt. Rower jednak dalej zgrabnie sunął po powierzchni, trochę jakby leciał kilka centymetrów nad ziemią. Karolina oddychając w rytmie zgodnym z pedałowaniem, minęła pierwsze przęsła mostu i dopiero wtedy do niej dotarło, że przecież nie może zbyt szybko wrócić do domu. Zamiast zacząć hamować, tylko przestała przyspieszać. Pozwoliła lekkiemu rowerowi jechać w stronę miasta, a sama wyprostowała się na siodełku.

Leniwie płynąca w dole Wisła zdawała się kotłować w kilku miejscach. Woda odbijała szarobłękitny kolor nieba, jakby razem postanowiły nie dać zmierzchowi za wygraną. Na horyzoncie majaczyły ciemnozielone kępy drzew, lekka mgła podnosiła się już powoli i Karolina czuła, jak wilgotne, rześkie powietrze otula jej ciało, rozgrzane od szaleńczej jazdy. Odwróciła głowę w prawo, żeby spojrzeć na miasto.

„Toruń” – pomyślała tylko i uśmiechnęła się bezwiednie. Na chwilę zatrzymała rower, oparła o barierkę mostu na Wiśle. Gdy przestała pędzić naprzód, jej piegowate policzki zaczęły piec od gorąca, a jasne włosy przylepiły się do czoła. W końcu były to ostatnie dni czerwca, w sam raz, by upały przetoczyły się nad środkową częścią Polski. Wieczorem wszędzie słychać było głośne jerzyki, które przecinały niebo czarnymi smugami, a swobodne oddychanie było możliwe dopiero po godzinie dwudziestej.

„Taki widok nie może się znudzić” – stwierdziła dziewczyna  w duchu, przesuwając wzrokiem wzdłuż linii dobrze znanych budynków, których sylwetka tworzyła panoramę starego miasta. W niektórych miejscach zapaliły się już światełka, a drgająca, stalowoszara woda odbijała złociste smugi poniżej schodów bulwaru nad rzeką.

Karolina mogła nazwać każdy z tych budynków po imieniu. Mogła nadać im daty, powiedzieć jak związane były mury w narożnikach, opowiedzieć w jaki sposób wyprodukowano stare dachówki i dlaczego średniowieczne tynki odnowiono tylko na części fasady. Mogła opisać układ starych ulic, odtworzyć w głowie stan więźby dachowej poszczególnych kościołów, przywołać w myśli kolor i wymiary cegły, wskazać gdzie na polichromii widać białe ślady soli. Kochała o tym czytać, umiała o tym mówić. Problem polegał na tym, że nikomu w Toruniu nie było to już potrzebne.  Uniwersytet Mikołaja Kopernika przechytrzył sam siebie, produkując na tony świetnych specjalistów od zabytków.

– Gotyk na dotyk – powiedziała do siebie Karolina, a przed jej nosem przemknęło dwóch wieczornych rowerzystów, którzy tak jak ona wybrali się na przejażdżkę za most.

Poczuła lekki ruch powietrza, wilgotnego przez bliskość rzeki. Zmierzch zamieniał się powoli w wieczór, włączyła więc lampkę przyczepioną do kierownicy. W ostrym świetle zobaczyła drepczącego po asfalcie granatowego żuka, który zbłądził na sam środek długiego mostu.

– A ty co, biedaku – przykucnęła, by pozwolić mu wejść na swoją rękę. Przyjrzała mu się z bliska, prawie wtykając piegowaty nos w jego czułki. – Nie łaź po moście, bo cię te świry rozjadą.

Jakby na zawołanie zza jej pleców rozległ się dźwięk dzwonka, a kolejne dwa rowery przemknęły wzdłuż barierki. Powietrze poruszyło się dzięki temu i kosmyki jasnych włosów odkleiły się na chwilę od szyi Karoliny.

– Czas do domu, wiesz? – powiedziała do żuka. Posadziła go sobie na odsłoniętym ramieniu. – Sowa już pewnie wróciła, więc bez problemu dostaniemy się na Chopina.

Teraz jechała bardzo wolno, żeby owad nie spadł na ziemię. Pomiędzy przesuwającymi się filarami stalowej konstrukcji mostu migała wieczorna panorama Torunia, jerzyki w powietrzu krzyczały nad głową, a Wisła płynęła swoim stałym rytmem w dole. Karolina wiedziała, że musi wchłonąć ten widok jak gąbka, by pamiętać go już na wszystkie czasy.

Gdy tylko wjechała na chodnik po drugiej stronie mostu, zatrzymała się. Zdjęła żuczka z ramienia, posadziła go troskliwie na wilgotnej od rosy trawie.

– Ty tu zostań i pilnuj Torunia – powiedziała do owada, który całym swoim granatowym, połyskliwym pancerzykiem zaszył się już między źdźbła. – Jak wrócę, to sprawdzę czy wszystko w porządku.

Chwilę później nie było już śladu po niebieskim rowerze i piegowatej dziewczynie.


 

Zadbane ręce kobiety pstryknęły zapalniczką, w ciemności na chwilę zajaśniał płomyk. Właścicielka dłoni zaciągnęła się papierosem, żar na końcówce mrugnął czerwienią. Rzuciła zapalniczkę w stronę drzwi z mocnym postanowieniem, że to już ostatni dzisiaj. Powietrze przesycone muzyką dobiegającą z gramofonu zapełniło się kolejną porcją papierosowego dymu. Dziwny ten taniec  tytoniowych smug, wieczornego powietrza prosto z otwartych drzwi balkonu i ciężkich nut. Dziwny ten dzień. A może nie aż taki…

„Można się było spodziewać. Wszystkich trzech naraz.” – pomyślała Sowa, zaciągając się papierosem. Podłożyła jedno ramię pod poduszkę, żeby mieć głowę jeszcze trochę wyżej. Przymknęła oczy, sufit ozdobiony stiukami znikł na chwilę. Gdy podniosła powieki po połowie kolejnej piosenki, nadal tam był. Wszystkie elementy pokoju: ogromne stare łóżko zasłane kocami, ciężka secesyjna szafa, zakurzone zasłony, bezcenna witrażowa lampa i delikatne światło latarni zza okna – wszystko było nadal. Nie przestały istnieć katalogi sklepu IKEA z lat 2012-2015, rozrzucone wokół leżącej na łóżku Sowy. Niestety nie znikły też rachunek za gaz, rachunek za prąd i rachunek za Internet.

Sowa ponownie zamknęła oczy. Może po następnym kawałku, który przeniknie ten pokój, sącząc się z gramofonu, wszystkie te rachunki znikną… Tak by przecież było wspaniale…

Zanim jednak zdążyła zapaść w ulubiony stan depresyjnego niebytu, drzwi do pokoju skrzypnęły przeraźliwie i smuga światła padła na bose stopy, spoczywające na środku łóżka. Sowa nie otworzyła oczu. Zaciągnęła się papierosem i rzuciła w stronę drzwi trochę zniecierpliwione „no?”

– Już jesteśmy, Gosia ma nawet szampana z pracy  – odezwała się nieśmiało Karolina, wsadzając głowę do środka zadymionego pokoju pełnego muzyki. – Przyjdziesz do kuchni?

– Przyjdę – odpowiedziała po zastanowieniu Sowa.

Drzwi zamknęły się z głuchym skrzypnięciem. Igła gramofonu pracowicie odtwarzała jakieś naprawdę niezłe, gitarowe solo. Papieros miał być ostatni, więc Sowa delektowała się nim do samego końca. Kiedy wreszcie podniosła się z łóżka i gasiła go w popielniczce, która służyła jej rodzinie od pokoleń, piosenka umilkła, poprzedzona długim, smutnym dźwiękiem.

– Wszystko się kończy – westchnęła dziewczyna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *