Sowa uwielbiała jesień. Jesienna do granic była jej natura, więc z każdą kroplą deszczu, z każdą latarnią mrugającą zza mglistej chmury czuła się bardziej osadzona w rzeczywistości. Jej naturalna skłonność do melancholii sprawiała, że stanie na balkonie w wielkim kraciastym szaliku, gdy dzień powoli budził się do życia, urastało do rangi misycznego rytuału. W ulubionym kubku robiła sobie kawę. Brała na balkon papierosy, przymykała za sobą drzwi i oddawała się tej chwili w całości. Choć nie wstawała wcześnie, każdy poranek zaczynającego się właśnie października wydawał jej się małym cudem. Codzienność w tej formie Aleksandra mogła jeść widelczykiem jak dyniowe ciasto z cynamonem. Nos trochę marzł od wilgoci i porannego chłodu, ale gdy tylko podnosiła do ust kubek z parującą kawą, było jej na sercu tak ciepło, jakby otulała się dodatkowym kocem.
Od kiedy Gosia zaczęła pracować w radiu, Sowa codziennie z balkonu obserwowała jej zmagania z rzeczywistością. Wściekła z powodu wczesnej pory, nieumalowana i potargana, raz nawet z bluzką ubraną na lewą stronę, młoda dziennikarka radiowa przecinała kuchnię jak tajfun. Nalewała kawę do termicznego kubka, wyciągała z lodówki przypadkowe składniki jakiegoś drugiego śniadania i wrzucała je w pędzie do torby. Gosia machała tylko Sowie stojącej nieruchomo za szybą, a potem wybiegała z mieszkania, potykając się o stertę butów. Po minucie od jej wyjścia Aleksandra z balkonu mogła obserwować, jak przyjaciółka w szarym płaszczyku dziarskim krokiem idzie w stronę Starego Miasta.
Zazwyczaj wtedy do kuchni wchodził kot. Choć sam uwielbiał robić zamieszanie, przed szalejącą w jakimkolwiek celu Gosią zawsze uciekał. Sowa nie otwierała mu wyjścia na balkon, obawiając się, że kociątko zechce zasmakować wolności i spróbuje skakać w dół. Patrzyli więc na siebie przez jakieś kilka minut – zwierzę wewnątrz, Aleksandra na zewnątrz. Gdy skończyła kawę i papierosa, dziewczyna zawsze wracała do środka z uśmiechem. Kocisko z poziomu parapetu w kuchni stukało ją w ramię swoją głową, a czasem miauczało na nią, chcąc wyrazić swoją dezaprobatę.
– No już, już jestem – mówiła łagodnie Sowa i drapała burego kota po brodzie. Przymykał wtedy oczy, unosił trójkątny pyszczek do góry. – Już jestem.
Gdyby jej życie było normalne, Sowa chętnie poszłaby do jakiejś pracy po tak miłym poranku. Sezon na śluby powoli się kończył, zostały jej jeszcze dwa weekendy, a potem miała pracować na weselach dopiero od kwietnia. Mimo kilkudziesięciu rozmów kwalifikacyjnych jedyna posada, na której oprócz śpiewania widziała się jako pracowniczka, została jej sprzątnięta sprzed nosa przez jakąś córkę ciotki prezesa. Oprócz tego zawsze zostawały kawiarnie, restauracje, recepcje, kuchnie, działy obsługi klienta i galerie handlowe. Sowa była już niebezpiecznie blisko podjęcia decyzji o tym, by wrócić do pracy poniżej swoich kwalifikacji i całkowicie obok talentów.
Pewnej bardzo smętnej środy Aleksandra zaprosiła na poranną kawę sąsiadkę z góry, żeby tylko zagłuszyć dołujące uczucie, że nic dobrego nie robi ze swoim czasem. Mania z ochotą przyjęła propozycję, bo jej zdaniem wszystko było lepsze od pisania naukowej publikacji na wczoraj. Siedziały razem w przytulnej kuchni, zajadały się kakaowymi ciasteczkami i usiłowały oswoić kolejny dzień życia, słuchając muzyki.
– On ma w końcu jakieś imię? – zapytała Mania, usiłując pogłaskać zwinnego kota. Zwierzątko uciekło pod stół.
– Ona – poprawiła ją Sowa. Odstawiła kubek na blat, a potem pochyliła się, by złapać kociątko. – Myślałam o Simone albo Betty. Chociaż obydwa nie pasują tak naprawdę do małej kulki nieszczęścia znalezionej w burzy, to chciałam mieć przy sobie jakąś feministkę drugiej fali, żeby nie zapomnieć o tym, co w życiu jest najważniejsze.
Mania roześmiała się głośno.
– Dobrze, że przeczytałaś te książki. Dobrze, dobrze – powtórzyła naukowczyni ciepłym tonem. Przez chwilę patrzyła na Sowę, jak droczy się z kociątkiem. – Ale zgadzam się, kotka sama z siebie jest wystarczającym symbolem niezależności. Nie musi mieć imienia po filozofkach i działaczkach. Może mieć swoje własne.
– Myślałam, że imię przyjdzie samo – westchnęła Sowa. Zwierzątku udało się wyswobodzić z jej rąk i znów czmychnęło pod stół. – Ale tak samo jak praca, nie przyszło. Jeszcze kawy?
– Pewnie – Mania oparła się wygodnie o ścianę. Wyciągnęła rękę z pustym kubkiem przed siebie. – Będę odwlekać pracę nad izotopowym mapowaniem mechanizmu reakcji tlenem O¹⁸ tak długo, jak się da. Sowa, a nie myślałaś o tym, żeby nie szukać miejsca pracy, ale je sobie stworzyć? Ja nie bardzo mogłam, jestem typowym szalonym szczurem z laboratorium, uwielbiam moje szkła i procesy. Ale swego czasu Kuba stał przed trudnym wyborem. Zamiast uczyć garstkę tępych, wielu średnich i kilku błyskotliwych studentów psychologii, mógł zostać grubą rybą od szkoleń dla biznesu. Jeden z jego kumpli, mniej pracowity i nawet gorzej do tego przygotowany, założył firmę. I teraz sobie bez wielkich kredytów budują z żoną chatę nad jeziorem. Z pewnością nie jest tak, że każda działalność to kokosy, ale nie masz takiej umiejętności, którą możesz od razu sprzedać jako produkt? Co? Masz szkołę muzyczną za sobą, prawda? No i studia.
Sowa rozejrzała się po kuchni z nietęgą miną.
– Umiem śpiewać, więc udało mi się na razie złapać te wesela. Grania na czymkolwiek nie chcę traktować jako zawodu.
– A co skończyłaś?
– Oprócz tego, że się nie obroniłam, to administrację. W niczym mi nie pomaga ten kierunek, nawet w wyborze okienka w urzędzie.
– Mhm.
Kotka znudziła się ukrywaniem pod stołem. Wskoczyła na oparcie czerwonego fotela i patrzyła na dwie młode kobiety z uwagą.
– Ostatnio Gosia powiedziała coś ciekawego. Rozmawiali o tym na jakimś spotkaniu w większym gronie, ktoś zasugerował, że powinnam prowadzić hostel – Sowa uśmiechnęła się krzywo sponad kubka kawy. Kotka w tym czasie zeszła z oparcia na kolana dziewczyny i zaczęła udeptywać miękkie podłoże. – To by nawet miało sens, gdybym tak jak zapisał mi w spadku dziadek, miała nadal tę kamienicę na własność.
– Co? – Mania pochyliła się do przodu i zamrugała pomalowanymi mocno oczami. – Byłaś tu… landlady?
– Co to ja nie byłam! – Aleksandra z rozczuleniem przyglądała się, jak jej kociątko obraca się dookoła własnej osi i w końcu zwija na jej nogach w burą kulkę. – Mam gdzieś papiery z procesów, akty własności i te wszystkie wypisy, odpisy, spisy… Mama w niezrozumiały dla mnie sposób pozbawiła mnie tego spadku, ale wszystko mogę udowodnić. Nawet bym ci przyniosła, ale kot na mnie leży.
Naukowczyni wstała tak energicznie, że Sowa ze zdumieniem podniosła głowę.
– Chcę to zobaczyć. Mój brat jest prawnikiem i zajmuje się tylko spadkami, więc rzucę okiem, dobra? Może nie wszystko stracone.
– Okej, teczki są w pierwszej szufladzie, jak wejdziesz do mojego pokoju, po prawej. Tylko się nie wystrasz, stare rajstopy też tam mogą być.
Przez następne kilkanaście minut Mania układała na stole papiery dotyczące kamienicy na Chopina, dzieląc je na nowe, stare, potrzebne i nic nieznaczące. Sowa w milczeniu obserwowała ten szał, muzyka dalej grała, cynamonowe ciasteczka i kawa pachniały w całej kuchni. Wreszcie sąsiadka westchnęła głęboko, gdy dotarła do dokumentów spadkowych.
– Kochana – triumfalnym gestem podniosła do góry jedną z szarych kopert. – To może być twoja przepustka do życia jak w bajce!
Aleksandra przez chwilę milczała z uśmiechem, patrząc na podekscytowaną Manię. Nie umiała określić, skąd przyszła do niej fala spokoju. Jakieś gwiazdy na niebie musiały ułożyć się w nowe wzory. A może to jesienne przedpołudnie, może tylko kawa. Spojrzała na mruczącą kotkę na swoich kolanach. Jedno złote oko otworzyło się na chwilę.
– Bajka – powiedziała Sowa miękko. – Tak będziesz miała na imię.